Po wymagającym treningu w klubie fitness, w jednym z okolicznych sklepów małopowierzchniowych kupujesz batonik proteinowy oraz gumę do żucia. I jeszcze szwajcarską, mleczną czekoladę – żeby uzupełnić cukier. Bo taką masz ochotę. W „inMedio” nabywasz kolorową gazetę, bo kochasz zapach papieru i nic tego nie zmieni. Na sopockich alejkach otwierasz opakowania, konsumujesz słodycze oraz informacje, po czym bez zastanowienia wyrzucasz pozostałości do śmietnika. A co, jeśli Ci powiem że w latach mojej młodości te szeleszczące papierki (i wycinki kolorowej prasy) były warte wklejenia do specjalnego zeszytu? Tak, dokładnie każda z tych etykietek była dla mnie niczym pocztówka z innego, lepszego i bardziej kolorowego świata…

Brązowy, 96 stronicowy zeszyt. Na wewnętrznej stronie okładki widnieje data założenia woluminu. A także, w razie zagubienia – adres oraz numer telefonu. Numer „stacjonarny” – jeszcze 6 cyfrowy, bez numeru kierunkowego… 12 czerwca 1982 roku miałem dokładnie lat 6 oraz dwa dni, tak więc litery wykaligrafowane są charakterystycznym pismem mojego Ojca. Zeszyt ów jest, z tego co pamiętam, również Jego pomysłem.
Nie pamiętam czy przypadkiem pomysł ten nie zrodził się jako próba zablokowania procederu oklejania przeze mnie WSZYSTKICH domowych sprzętów polskimi znaczkami pocztowymi, odlepianymi z licznych listów które otrzymywał Ojciec… Nie ważne, grunt co dzięki temu powstało!

Rok 1982. W Polsce Ludowej trwa stan wojenny, odczuwalny szczególnie mocno w niepokornym Trójmieście, gdzie też mieszkamy. Ojciec nie był ulubieńcem władzy komunistycznej – pracując jako dziennikarz w gdańskim „Głosie Stoczniowca” odmawia Red. Naczowi. wysmarowania paszkwilu na Lecha W. i wylatuje z redakcji. Uprzedzone o „niesłusznej drodze” ojca wydawnictwa odmawiają publikacji kolejnych tomików poezji (dopiero w późniejszym okresie wpada na pomysł uniwersum „Wyspy Umpli Tumpli”). Jest ciężko. Matka, jak większość dzielnych Polek w owym czasie, stara się zapewnić podstawowe zaopatrzenie domu, wystając w gigantycznych kolejkach pod sklepami. Nie jest to więc czas na luksusy i frykasy.
Jednak 6 letni chłopiec łaknie każdej odrobiny tego innego, kolorowego świata. Świata, który widzi czasem na ekranie czarno-białego telewizora marki „Neptun”.
Chociażby pod postacią słodyczy.
A sensowne słodycze oferowały wówczas tylko „Pewex” oraz „Baltona”. Niestety – nie posiadaliśmy walut wymienialnych ($) za które tylko można było w owych sklepach kupować. W polskich sklepach królowały natomiast artykuły „czekoladopodobne”, sprzedawane często w opakowaniach zastępczych. Na całe (moje) szczęście na górze sopockiego  „Monciaka”, pomiędzy przejściami podziemnymi, znajdował się malutki sklepik „kolonialny”, prowadzony przez miłą, starszą Panią. Zaopatrywany był głównie przez zawijających do okolicznych portów marynarzy. A że na „Monciak” chodziło się kiedyś bardzo często, bo znajdowała się na nim duża ilość sklepów handlu uspołecznionego (obuwniczy, z tkaninami, odzieżowy itp.) a nie tylko banki i restauracje ( 😉 ) okazji naciągnięcia Mamy na „jedną z tatuażem” było sporo.

Każda ze zdobyczy była odpakowywana pieczołowicie w domu – z dbałością o jak najmniejsze uszkodzenie opakowania. Oraz, rzecz jasna, wkładki, którą bywała historyjka, tatuaż a nawet (w przypadku duńskiej serii „Funny Sport”) dużej wielkości naklejka!
Rzecz jasna, zdarzyło się też przykleić papierek po „Irysach Lux” produkcji „Społem”, który akurat wpadł w ręce (i usta).

Do zeszytu trafiały również, podbierane Bratu, naklejki z serii IS (Ilustracje Samoprzylepne) – tematyczne kolekcje nalepek, posiadające specjalne albumy do wyklejania.

Było również trochę znaczków pocztowych (pieczołowicie kolekcjonowanych przez mojego starszego Brata Tomasza 🙂 ).

W sopockim antykwariacie (mieszczącym się do dnia dzisiejszego, przy ulicy Marynarzy), Ojciec nabywał dla nas używane komiksy z serii „Fixi&Foxi”. Była to taka trochę RFN-owska wersja siostrzeńców Kaczora Donalda, wydawana przez koncern Rolfa Kauki (zwanego niemieckim Disneyem…). Komiksy sprzedałem kilka lat później na Jarmarku Dominikańskim, by zakupić mojego pierwszego AY-ka do ZX Spectrum. A część z zeszytów miała powycinane okienka 🙂

W moim zeszycie było również trochę myśli radzieckiej. Kosmoloty, rakiety i kosmonauci, to zawsze fascynowało!

Tak jak fascynowały mnie zachodnie zabawki

Było również trochę akcentów marynistycznych:

Polska czekolada amator. Nie miała zbyt wielu amatorów.

Gumy arabskie 🙂

I wszechobecne „Donaldy”.

Piękny znaczek z Polonezem! Z Jelczem też nie brzydszy 🙂

Spust surówki.

Playmobil!

Trasa Matchbox!

Latające skrzydło!

No cóż, piękne jest to, że moje dzieci nie muszą już marzyć o zabawkach – są one dla nas, współczesnych polskich rodziców, dostępne.
Natomiast szkoda, że kreatywność dla naszych dzieci, staje się coraz bardziej deficytowa. Takie czasy, Panie…