W tamtych latach z całego tygodnia najbardziej lubiłem niedzielne poranki. Wszystkie zaczynały się tak samo – każdy kończył inaczej. Najpierw szybkie śniadanie, cztery przystanki tramwajem i jeszcze kawałek piechotą, po drodze rozpoznając takich jak ja – pryszczate dzieciaki w wytartych ciuchach i z nieobecnym spojrzeniem. Wiedziałem, że niektórzy z nas musieli wstawać znacznie wcześniej, by złapać pociąg do miasta. Wszyscy zmierzaliśmy w kierunku niepozornego szarego budynku z odpadającym tynkiem. Od poniedziałku do piątku pełnił on funkcję zwykłej szkoły podstawowej, ale w niedzielę magicznie stawał się miejscem cudów. GIEŁDĄ KOMPUTEROWĄ. Mekką miłośników mikroinformatyki.

W salach, zamiast nauczycieli, siedzieli poważnie wyglądający studenci w okularach i budzący respekt wąsaci panowie w skórzanych kurtkach. Między ławkami dostojnie przechadzali się tatusiowie, pytając o ceny magnetofonów do Atari (Pewex przez pewien czas sprzedawał zestawy bez tego elementu) i rozważając, czy warto kupić stację dysków do Commodore. Na korytarzach grube ryby ubijały spektakularne interesy, liczone najczęściej w dolarach i markach. A pod nogami tłoczyliśmy się my, ledwo sięgając głowami do blatów szkolnych ławek, na których leżały najcenniejsze dla nas dokumenty – cel naszych niedzielnych wypraw – naddarte, wielokrotnie kserowane, czasem ledwo już czytelne KATALOGI NOWOŚCI. To z nich chłonęliśmy tajemnicze opisy naszych przyszłych przygód („Arkanoid – burzysz mur z klocków”, „Robocop – superglina likwiduje morderców”, „Total Eclipse – idziesz do wnętrza piramidy”). Następnie wybieraliśmy zestawy gier, które miały nam wystarczyć na cały nadchodzący tydzień. Wąsaci handlarze skrupulatnie spisywali nasze marzenia, by wreszcie podać cenę. Jeśli była ona niższa niż zaoszczędzone kieszonkowe, giełdę opuszczaliśmy z KASETĄ MAGNETOFONOWĄ pełną przygód.

To, co działo się po powrocie do domu, to już oczywiście zupełnie inne historie. Czasem piękne, gdy trafiało się na perełki takie jak Robbo, czasem smutne, gdy mimo licznych prób WCZYTANIA GRY jedynym efektem był pojawiający się na ekranie komunikat LOAD ERROR. Wszystkie te opowieści zaczynały się jednak na giełdzie.

giełda3

Komputer sprzętem powszechnego użytku

Oczywiście aby wejść w świat mikroinformatyki, trzeba było kupić MIKROKOMPUTER. Zdobyć Commodore 64 kosztujące jesienią 1985 roku 160 tys. złotych (plus koszt magnetofonu – 30 tys.) czy używane ZX Spectrum z 48 kB pamięci RAM, którego cena rynkowa wynosiła niemal 100 tys., przy średniej miesięcznej pensji sięgającej 20 tys. złotych, nie było sprawą prostą, niemniej wielu ludzi podejmowało ten finansowy wysiłek. „Człowiek XXI wieku, nieumiejący posługiwać się komputerem, będzie się prawdopodobnie czuł jak analfabeta w wieku XX” – przekonywał magazyn „BAJTEK”, którego pierwsze numeru znikały z kiosków w ciągu kilku dni. Andrzej Kurek, twórca kultowej SONDY i świeżo upieczony posiadacz ZX Spectrum, zachwalał zalety mikrokomputerów telewidzom, przekonując, że już nawet dzieci mogą i powinny posługiwać się tymi urządzeniami (w jednym z odcinków grę Manic Miner prezentował syn redaktora Mateusz). „Komputer – do niedawna synonim tajemniczości, domena hermetycznego kręgu fachowców, staje się oto sprzętem powszechnego użytku, podobnie jak lodówka, magnetofon czy telewizor” – tłumaczył swoim czytelnikom „Młody Technik”.

Nic zatem dziwnego, że bombardowani informacjami o nowej technologicznej rewolucji – za pośrednictwem mieszkającej po lepszej stronie żelaznej kurtyny rodziny, prywatnych „importerów” sprowadzających sprzęt elektroniczny zza zachodniej granicy w bagażnikach dużych fiatów, marynarzy powracających z egzotycznych rejsów, podejrzanych handlarzy na miejskich bazarach czy też (wersja dla posiadaczy dewiz) sklepów sieci Pewex i Baltona – Polacy zdobywali swoje wymarzone komputery. „Dotarła do Polski fala »małej« informatyki, wywołując takie same emocje, jak wszystkie poprzednie wielkie mody: jazz i kolorowe skarpetki, bigbit, telewizja, dżinsy i długie włosy, motoryzacja, stereo, wideo. Teraz mikrokomputery. Nowe pociąga, fascynuje i w końcu zwycięża” – pisał dziennikarz tygodnika „Sprawy i Ludzie”.

Szybko jednak okazywało się, że te lśniące nowością maszynki z logo COMMODORE lub ATARI na obudowie po podłączeniu do komputera potrafią co najwyżej wyświetlić komunikat READY. Aby w pełni wykorzystać możliwości komputera, potrzebne było oprogramowanie. A zdobycie tego stanowiło duży problem. Przepisywanie listingów z „Bajtka” i nagrywanie na taśmę tajemniczych dźwięków emitowanych w audycji RADIOKOMPUTER było rozwiązaniem zbyt czasochłonnym i obarczonym dużym ryzykiem błędu. Próby pisania własnych programów w BASIC-u poznawanym za pośrednictwem podręczników w językach angielskim i niemieckim – również nie pozwalały na szybkie i spektakularne sukcesy. Ponieważ natura nie znosi próżni, musiały więc powstać giełdy.

giełda4

„Wlewają się handlarze na teren szkoły”

Ta najsłynniejsza, przy ulicy Grzybowskiej w Warszawie, narodziła się wiosną 1986 roku. Początkowo była ona reklamowana jako klub komputerowy, gdzie posiadacze (obecni i przyszli) tych fantastycznych maszyn mogą raz w tygodniu spotkać się, porozmawiać, omówić własne doświadczenia i przejrzeć literaturę. Jan Popończyk, założyciel giełdy i stanowiącego dla niej przykrywkę klubu „emmet”, przekonywał, że „to znakomite miejsce do wymiany oprogramowania, zbierania informacji o nowinkach technicznych i wreszcie świetna okazja do obejrzenia z bliska najnowszych modeli mikrokomputerów”. W związku z jej edukacyjnym charakterem, patronat nad giełdą objął magazyn „Bajtek” (stąd nazwa: GIEŁDA BAJTKA). „Na jednej z pierwszych giełd gościł, wtedy nowość absolutna, dwa tygodnie na rynku angielskim, świeżutki Spectrum 128” – zachwalał Popończyk.

Szybko jednak okazało się, że giełdy to przede wszystkim miejsce handlu oprogramowaniem (proceder de facto legalny ze względu na brak regulacji prawnych w tej kwestii). W głośnym reportażu z „giełdy Bajtka” Marcin Przasnyski opisywał, jak wygląda typowy dzień przy ulicy Grzybowskiej: „Powoli, bez pośpiechu wlewają się handlarze na teren szkoły. Okazują przy wejściu rezerwacje i targają kilogramy sprzętu po schodach, spiesząc do swych stoisk. Tam rozwijają kramiki. Ustawiają sprzęt na ławkach, wieszają wymyślne szyldy, płachty poklejonych reklamówek gier, wyciętych z zachodnich czasopism. Majsterkowicze montują przemyślne rusztowania z listewek i imadeł lub stojaka do suszarki. Na rusztowaniach tych wieszają efekty całotygodniowego kopiowania, rysowane przez całą noc plansze z tytułami i wydrukami nowości. Nagrywane w pocie czoła stosy kaset z zestawami gier, opatrzone okładką COMPUTER STUDIO rozkładają na zwykłych, szkolnych ławkach. Kasety przylepiają scotchem. Obok rozkładają katalogi, wystukiwane na maszynie lub drukowane na drukarce”.

W takich właśnie warunkach rodziła się polska komputeryzacja. Na giełdach można było kupić kserowane instrukcje i mapki, zagraniczne czasopisma, akcesoria komputerowe, części elektroniczne, komputery, a także – dyskretnie, na korytarzach – dolary, w których rozliczano poważniejsze transakcje. Jednak większość, zwłaszcza najmłodszych, kupujących odwiedzała giełdę po to, by powiększyć biblioteczkę kaset magnetofonowych z grami. „Nikogo nie interesuje, skąd są NOWE GRY. Ma je jeden, po tygodniu wszyscy – pisał Przasnyski. – Do stoiska podchodzi dzieciak z »Bajtkiem«. Odczytuje z namaszczeniem tytuły gier, których nie ma, zaś handlarz notuje je skrzętnie. Potem nagrywa je dzieciakowi na taśmę, inkasuje pieniądze, liczy kasę i proceder toczy się dalej”.

Reportaż kończy się niewesołą konkluzją: „TECHNIKA ŚLINY I PLASTRA dominuje na razie w tym zlepku cwaniactwa i niekwestionowanych umiejętności, cała giełda tchnie dziadostwem, prowizorką i pchlim targiem. Czy tak wyglądać ma rynek komputerowy w Polsce?” – pytał redaktor „Bajtka”, niemniej innego modelu komputeryzacji wtedy znać po prostu nie mogliśmy.

giełda1

Bit ludzie

Tygodnik „Razem” nazywał nas KOMPUTEROWĄ MŁODZIEŻĄ, a zajmujący się tą tematyką redaktor Jacek Ciesielski szybko znalazł jeszcze lepsze określenie: „bit ludzie” (w opozycji do związanych ze środowiskiem przestępczym „git ludzi”). Gdy natomiast dziennikarz magazynu „Argumenty” szukał przedstawicieli tej grupy, udał się właśnie na giełdę przy ul. Grzybowskiej. Spotkał tam m.in. zajmującego się kopiowaniem programów 16-letniego Darka, który tak charakteryzował swoich kolegów –„bit ludzi”: „Nie interesuje ich bębnienie w piłkę, wysiadywanie w kawiarniach czy disco. A w szkole łapią dwóje z polaka czy historii. Za to spokojnie zagięliby niejednego docenta na politechnice”.

Krzywiliśmy zatem kręgosłupy nad klawiaturami. Psuliśmy wzrok, godzinami wpatrując się w migoczące ekrany telewizorów, mozolnie wstukując kolejne linie programów drukowanych w „Bajtku” czy cierpliwie czekając, aż wymarzona gra wczyta się z taśmy. Sobie podobnych pasjonatów szukaliśmy w przyszkolnych KLUBACH KOMPUTEROWYCH, by weekendy spędzać właśnie na giełdach.

A jednak nie wszyscy dorośli chcieli i potrafili dostrzec zalety naszej pasji. „Co oni widzą w tych migających cyferkach, biegających postaciach?” – pytała redaktora „Argumentów” 40-letnia matka z Pasłęka, której pracujący w USA mąż przysłał dzieciom komputer. Zaniepokojony dziennikarz zauważał: „ELEKTRONICZNE SZALEŃSTWO powoduje, że na drugi plan schodzą takie dziedziny jak muzyka, sporty, kontakt ze światem przyrody, czytelnictwo książek, a nawet oglądanie wartościowych filmów”. Wtórował mu reporter „Trybuny Ludu”, pisząc, że młodzi komputerowcy: „Siedzą godzinami przed monitorami ściskając w ręku JOYSTICK. Ten służy im głównie do ostrzeliwania tajemnych planet, zabijania, bicia i zdobywania kolejnych punktów”.

Nie była to prawda. Zwróćmy uwagę, że ponad połowa czytelników „Bajtka” deklarowała znajomość przynajmniej jednego języka programowania, a zaledwie 10% przyznawało się, że wykorzystuje te fantastyczne maszyny wyłącznie do gier. By udowodnić niedowiarkom, że z komputerów można wydobyć znacznie więcej, niż wyobrażano sobie w „Trybunie Ludu”, szybko zaczynaliśmy więc tworzyć własne rzeczy. Oczywiście w tej kwestii nasze historie potoczyły się całkiem różnie. Każda z nich zaczyna się jednak na giełdzie.

Bartłomiej Kluska

Źródła fotografii: „IKS” nr 6/86, „Bajtek” nr 10/89, „Razem” nr 17/87.