Thomas Anders i Dieter Bohlen, obaj „piękni jak kobiety”, cytując fragment występu Grupy MoCarta z IV Płockiej Nocy Kabaretowej; zresztą dalszy ciąg o śpiewaniu falsetem też był całkiem sympatyczny…

Tak, moi drodzy – dziś zajmiemy się tą lepszą połową dyskografii duetu, który rozbudził moje zainteresowanie muzyką popularną. Był w mym życiu taki okres (około roku, gdzieś w okolicach czwartej klasy szkoły podstawowej), gdy nie słuchałem absolutnie niczego innego poza sześcioma albumami obu panów – w kółko i na okrągło. Spotkałem się już z opiniami, jakoby przyznawanie się do owych zainteresowań było obciachem. W odpowiedzi na ten zarzut zazwyczaj odpowiadam, że obciachem jest zakładanie skarpet do sandałów, a mimo tego sporo ludzi (zwłaszcza facetów) tak właśnie się nosi i jakoś nikomu nie dzieje się krzywda. Zresztą mój stosunek do piosenek grupy nagranych w latach 1985-1987 doskonale oddaje poniższy demotywator.

Demot

Nic dodać, nic ująć – wypada po prostu włożyć pierwszy album do odtwarzacza płyt i nacisnąć play.

The 1st Album

1. You’re My Heart, You’re My Soul 5:36
2. You Can Win If You Want 3:53
3. There’s Too Much Blue in Missing You 4:41
4. Diamonds Never Made a Lady 4:05
5. The Night Is Yours – The Night Is Mine 5:32
6. Do You Wanna 4:24
7. Lucky Guy 3:31
8. One in a Million 3:43
9. Bells of Paris 4:16

Dziwna sprawa, ale niniejsza płyta wpadła w me zachłanne macki dopiero w drugiej kolejności. Jej pierwsza piracka kopia zakupiona na koloniach w Łebie miała poucinane utwory, z czego oczywiście nie zdawałem sobie wówczas sprawy. Wyszło to na jaw dopiero po nabyciu kolejnej kasety już od innego „wydawcy”, w celu zastąpienia kompletnie zesłuchanego poprzednika. Tym razem tracki były w całości, ale nieco poprzestawiano ich kolejność – jak nie urok, to sraczka…

Skupmy się jednak na zawartości krążka. Pierwszych dwóch piosenek chyba nie trzeba przedstawiać – obie były wydane na singlach (część wydań You’re My Heart, You’re My Soul zawiera skróconą wersję utworu, a na innych znajdziemy go także jako sam instrumental), uzyskały status złota (ponad 250 tysięcy sprzedanych egzemplarzy) i przez jakiś czas okupowały pierwsze miejsca list przebojów w wielu krajach. There’s Too Much Blue in Missing You to niezbyt szybka kompozycja z dynamicznym refrenem (do dziś zastanawiam się kto go śpiewa) i jedyny utwór grupy, w którym możemy usłyszeć Bohlena solo (podczas zwrotek). Diamonds Never Made a Lady znakomicie nadaje się do dyskotek, będąc dosyć szybką (jak na ówczesne czasy, rzecz jasna) piosenką z genialnymi wręcz aranżami (Dieter doskonale znał swój fach muzyka – to właśnie on napisał, zaaranżował oraz wyprodukował praktycznie wszystkie materiały zespołu). The Night Is Yours – The Night Is Mine jest pierwszą genialną „pościelówą” duetu – chwilowa zmiana tempa w połowie utworu to absolutne mistrzostwo. Dlaczego tak ładnej piosenki nie gra się w rozgłośniach radiowych? Do You Wanna i Lucky Guy to także fantastyczni kandydaci do parkietowych szaleństw. One in a Million jest kolejną bardzo ładną, nostalgiczną balladą, w której możemy usłyszeć harmonijkę ustną, a w zamykającym płytę Bells of Paris naprawdę słychać dzwony.

Zachęceni statusem platyny (500 tysięcy sprzedanych egzemplarzy) panowie wydają kolejny album zaledwie trzy miesiące po premierze poprzedniego! To się nazywa tempo.

Let's Talk about Love (The 2nd Album)

01. Cheri, Cheri Lady 3:45
02. With a Little Love 3:33
03. Wild Wild Water 4:18
04. You’re the Lady of My Heart 3:19
05. Just Like an Angel 3:14
06. Heaven Will Know 4:02
07. Love Don’t Live Here Anymore 4:22
08. Why Did You Do It Just Tonight 4:23
09. Don’t Give Up 3:19
10. Let’s Talk about Love 3:53

To właśnie od tej płyty rozpoczęła się moja fascynacja zespołem. Straszliwie cierpiałem nie mogąc skopiować sobie często i zazwyczaj na bardzo długo pożyczanej od kolegi z klasy kasetowej zgrywki z winyla, zrobionej metodą głośnik – mikrofon. Sytuację dodatkowo podkręcał puszczany w telewizji teledysk do jedynego pochodzącego z niej singla (chyba wszyscy wiemy, o którą pozycję chodzi – na singlu znajdziemy ją w Special Dance Version plus jako instrumental). Dziś już płonący kontrabas oraz Thomas i Dieter manipulujący kryształowymi kulami na enigmatycznej szachownicy trącą nieco myszką, ale w tamtych czasach to naprawdę była niesamowicie rozpalająca wyobraźnię ostra jazda bez trzymanki.

Klimatem niniejsza kolejna platynowa płyta nie odbiega zbytnio od poprzedniej: to znowu chwytliwe melodie, znakomite aranże i podwójne refreny będące znakiem rozpoznawczym zespołu. Podobnie jak na pierwszej, znajdziemy tutaj dwie ballady (Wild Wild Water oraz momentami niezwykle nisko zaśpiewany Why Did You Do It Just Tonight). Utwór tytułowy sprawia wrażenie nieco ponurego, ale doskonale wpasowuje się w resztę albumowych brzmień. Najładniejszą kompozycją jest moim zdaniem Just Like an Angel – wywołuje ona niezwykle silne uczucie nostalgii za czymś bliżej nieokreślonym. Nad resztą utworów nie ma za bardzo sensu się rozwodzić – to po prostu standardowy Modern Talking w pełni swoich możliwości.

Pierwsza połowa 1986 roku przynosi ze sobą trzeci studyjny krążek duetu, który wkrótce zapewnia im kolejną platynę.

Ready for Romance (The 3rd Album)

01. Brother Louie 3:41
02. Just We Two (Mona Lisa) 3:54
03. Lady Lai 4:55
04. Doctor for My Heart 3:16
05. Save Me – Don’t Break Me 3:45
06. Atlantis Is Calling (S.O.S. for Love) 3:48
07. Keep Love Alive 3:25
08. Hey You 3:20
09. Angie’s Heart 3:37
10. Only Love Can Break My Heart 3:35

O istnieniu samej płyty dowiedziałem się podczas kupowania jej na zielonej szkole w Zakopanem, choć oba wydane z niej single, czyli Brother Louie oraz Atlantis Is Calling (S.O.S. for Love) (jak zwykle w specjalnych wydłużonych wersjach plus obowiązkowy instrumental) miałem nagrane z radia na monofonicznym magnetofonie marki Kasprzak. Po przesłuchaniu całości okazało się, że w sumie praktycznie wszystkie utwory już wcześniej obiły mi się o uszy.

Standardowo nie mogło zabraknąć dwóch ballad (pełen żywego saksofonu Lady Lai i niezwykle optymistyczny Keep Love Alive). Just We Two (Mona Lisa) oraz Hey You wprost kipią pozytywną energią. Najładniejszymi kompozycjami są bez dwóch zdań Save Me – Don’t Break Me wraz z Only Love Can Break My Heart. Angie’s Heart niewiele im ustępuje, natomiast Doctor for My Heart podoba mi się definitywnie najmniej ze wszystkich utworów – nie wiem czemu; tym niemniej to oczywiście wciąż zupełnie przyzwoita i prawidłowo zrealizowana piosenka.

Panowie utrzymują mordercze tempo pracy racząc swoich fanów czwartym albumem zaledwie pół roku później.

In the Middle of Nowhere (The 4th Album)

01. Geronimo’s Cadillac 3:18
02. Riding on a White Swan 3:55
03. Give Me Peace on Earth 4:14
04. Sweet Little Sheila 3:07
05. Ten Thousand Lonely Drums 3:33
06. Lonely Tears in Chinatown 3:32
07. In Shaire 3:45
08. Stranded in the Middle of Nowhere 4:33
09. The Angels Sing in New York City 3:35
10. Princess of the Night 3:56

Tym razem zespół dorobił się „tylko” złota. Geronimo’s Cadillac oczywiście znałem już dużo wcześniej (znowu kłania się magnetofon Kasprzak) z singla (ponownie wersja wydłużona oraz instrumental), a całość materiału, podobnie jak Ready for Romance, także przywiozłem sobie z zielonej szkoły – do tego czasu miałem zgraną jedynie pierwszą stronę winyla (pięć utworów).

To chyba najbardziej fantastyczna (pod względem tematyki tekstów) płyta. Thomas i Dieter marzą tu o lataniu na białym łabędziu (Riding on a White Swan), o pokoju na świecie (bardzo ładny, a praktycznie nieznany balladowy Give Me Peace on Earth), a także o aniołach w Nowy Yorku (The Angels Sing in New York City). Ten Thousand Lonely Drums ponownie wywołuje niezwykle nostalgiczne uczucie, zaś tytułowy Stranded in the Middle of Nowhere to chyba najładniejsza ballada zespołu. Reszta piosenek niczym specjalnym się nie wyróżnia, choć oczywiście też jest bardzo solidna i nie można jej niczego zarzucić.

Na kolejne utwory trzeba było czekać aż do połowy 1987 roku. W międzyczasie Bohlen komponuje muzykę między innymi dla Chrisa Normana ze Smokie (słynny Midnight Lady to właśnie jego dzieło) oraz rozpoczyna produkcję płyt C.C. Catch (o której będzie innym razem).

Romantic Warriors (The 5th Album)

01. Jet Airliner 4:22
02. Like a Hero 3:47
03. Don’t Worry 3:35
04. Blinded by Your Love 4:01
05. Romantic Warriors 3:59
06. Arabian Gold 3:42
07. We Still Have Dreams 3:07
08. Operator Gimme 609 3:41
09. You and Me 4:01
10. Charlene 3:50

O rany, ależ to był u nas biały kruk wydawniczy! Kumplowi jakimś cudem udało się zgrać z winyla ów album i właśnie ta kopia musiała nam starczyć na bardzo, bardzo długi czas. Nigdy nie zapomnę swojej radości, gdy wiele lat później udało mi się wreszcie kupić piracki „oryginał” do mojej kolekcji kaset.

Niniejsza płyta co prawda nie dochrapała się żadnego prestiżowego statusu, a mimo tego jest chyba moją najulubieńszą ze wszystkich. Promował ją otwierający Jet Airliner (na singlu to samo co zwykle). Słabych punktów zwyczajowo tu brak, zaś najmocniejszymi są definitywnie optymistyczny Don’t Worry, energetyzujący Romantic Warriors, prześliczny balladowy We Still Have Dreams oraz nostalgiczny Charlene.

Po wydaniu Romantic Warriors w zespole zaczyna źle się dziać. Na szczęście kłótnie i niesnaski nie wpływają bardzo dramatycznie na jakość ostatniego albumu, wydanego tuż przed rozpadem duetu, czyli w listopadzie 1987.

In the Garden of Venus (The 6th Album)

01. In 100 Years 3:57
02. Don’t Let It Get You Down 3:40
03. Who Will Save the World 3:45
04. A Telegram to Your Heart 2:50
05. It’s Christmas 3:52
06. Don’t Lose My Number 3:10
07. Slow Motion 3:40
08. Locomotion Tango 3:49
09. Good Girls Go to Heaven – Bad Girls Go to Everywhere 3:37
10. In 100 Years (Reprise) 1:27

Ten krążek był dla mnie największym zaskoczeniem dwukrotnie wspomnianej tu już zielonej szkoły, albowiem z powodu niemal kompletnego braku promocji nie dotarł do nas nawet wydany na singlu In 100 Years; tym niemniej A Telegram to Your Heart oraz Locomotion Tango miałem nagrane z radia nawet nie wiedząc, skąd one pochodzą.

Powyżej napisałem, iż nastroje panujące wówczas w zespole nie znalazły odbicia w muzyce, lecz mimo wszystko dotychczasowa maestria jakby gdzieś uleciała. Najładniejszą piosenką jest tu chyba utrzymana w świątecznym klimacie It’s Christmas, w której Thomasa wspomaga chór dzieci (przy okazji apel do radiowców: moglibyście nieco poszerzyć swoje horyzonty i zacząć puszczać ów utwór w okolicach świąt, zamiast obgranego już niemal do obrzygania Last Christmas). Drugim znakomitym utworem jest promujący ją In 100 Years, roztaczający ponurą wizję zabronionej i odchodzącej w zapomnienie miłości. Nie dziwota, że album zamyka genialny minutowy reprise samego jej refrenu – Bohlen naprawdę znał swój fach… O reszcie można napisać najwyżej tyle, że po prostu daje radę nie przynosząc chłopakom wstydu.

Po rozejściu się każdy w swoją stronę panowie skupiają się na solowych karierach: Thomas wydaje kilka płyt nie robiąc nimi zbytniej furory (najlepszą z nich definitywnie jest Different z 1989 roku), zaś Dieter trzaska jednego hiciora za drugim jako Blue System (którego dyskografią nota bene zajmiemy się w kolejnym odcinku). Tym niemniej już w roku 1994 panowie odnawiają kontakty, co owocuje powrotem na scenę jako Modern Talking cztery lata później. Wydany wówczas album Back for Good zapala mi jako zagorzałemu fanowi zespołu czerwoną lampkę alarmową, zawiera bowiem odświeżone wersje większości starych przebojów. Odświeżone, to znaczy z podłożonym dyskotekowym beatem oraz dodanym obowiązkowo czarnoskórym rapperem, Erickiem XL Singletonem. Mamma mia, panowie – po co to wszystko? Drugi E-rotic czy inne Pharao z was nigdy nie było i nie miało prawa być… Tymczasem duet zachęcony sukcesem odgrzewanych oraz na nowo przyprawionych kotletów wydaje jeszcze sześć kolejnych krążków utrzymanych w nowych klimatach: Alone (1999), Year of the Dragon (2000), America (2001), Victory (2002), Universe (2003) oraz The Final Album (także 2003) będący kompilacją wszystkich singli. Na tym etapie dochodzi do ponownego rozpadu grupy z powodu negatywnego obrazu Thomasa, jaki Dieter zawarł w swojej autobiografii; ja zaś bezczelnie stwierdzam, że bardzo dobrze – wszystkie te płyty wydane po roku 1998 to nie jest już Modern Talking. No dobra – jestem w stanie zrozumieć, iż trzeba iść z duchem czasów dostosowując brzmienie do obecnie panujących na rynku trendów, ale totalnie sieczkowatego „umc-umc-umc” w wykonaniu moich idoli ze szczenięcych lat po prostu nie jestem w stanie zaakceptować. Jedyną piosenką z tej nowej dyskografii, na którą nie reaguję odruchem wymiotnym, jest Win the Race zremiksowany przez Scootera, a to i tak tylko dlatego, że jeszcze do niedawna miałem fioła na punkcie tej grupy (niestety, także wpadli w szpony przeokrutnej komercji).

Wypada jeszcze wspomnieć o swoistej ciekawostce, jaką jest wydana w 1988 roku wyłącznie w Hiszpanii i Brazyli kompilacja Greatest Hits Mix.

Greatest Hits Mix

1. Mix Medley 1 13:02
– Brother Louie
– Geronimo’s Cadillac
– You Can Win If You Want
– Lucky Guy
2. Mix Medley 2 12:30
– Atlantis Is Calling (S.O.S. for Love)
– Hey You
– Charlene
– Don’t Worry
3. Mix Medley 3 12:54
– You’re My Heart, You’re My Soul
– In 100 Years
– A Telegram to Your Heart
– Jet Airliner
4. Mix Medley 4 14:02
– Cheri Cheri Lady
– Sweet Little Sheila
– Lonely Tears in Chinatown
– Heaven Will Know

Tę płytkę także zakupiłem na zielonej szkole i do dziś uważam ją za znakomite znalezisko. Żadnych zaskoczeń tutaj nie znajdziemy, ale utwory zmiksowane są po prostu genialnie. Przy okazji zabawna historyjka: pierwsza strona nabytego przeze mnie pirata zawierała wyłącznie ciszę. Oczywiście na drugi dzień natychmiast pogoniłem do sklepu celem wymiany wadliwego egzemplarza na kompletny, co na szczęście mi się udało, ale i tak trochę dałem nabić się w butelkę, albowiem w każdym z czterech medleyów brakowało ostatniego tracku, o czym zwyczajowo dowiedziałem się po latach.

Na sam koniec jeszcze ostrzeżenie: za wszelką cenę unikajcie oglądania występów grupy na żywo. Ktoś kiedyś powiedział, że ci dwaj na scenie mają przede wszystkim ładnie wyglądać chyba samemu nie wiedząc, jak celnie dociął: otóż chłopaki praktycznie zawsze lecieli z playbacku. Ciężko mi stwierdzić dlaczego tak się działo – przecież w studiu radzili sobie znakomicie. Czemu zatem playback? Zostawiam was samych z tym pytaniem, zwyczajowo dziękując za uwagę. Do następnego odcinka.