W latach 70. rozumieli ją tylko spece od Unixa. Dekadę później wkroczyła w naszą świadomość i pewnie nieźle namieszała nam w mózgach. Każdy, kto pamięta pierwsze zetknięcie z 8-bitowym komputerem zapewne otaczał się zeszytami z notatkami i kserokopiami instrukcji – nie było Internetu, zakładek w przeglądarkach, błyskawicznego przełączania okien aplikacji. 8-bitowe procesory sprawdzały się w obsłudze pojedynczego zadania, pozwalały nam pisać programy w BASIC-u, czy edytować teksty, jednak wykonanie tych dwóch czynności równolegle wymagało albo sztuczek z przerwaniami, albo uruchomienia na maszynie systemu operacyjnego o odmiennej filozofii.

Dziś wiemy, że to możliwe, czego dowodzi chociażby 8-bitowy Contiki. Jednak wtedy, w latach 80. idea pracy jednocześnie z kilkoma uruchomionymi aplikacjami była zbędna, obca, zbyt daleko wysunięta w przyszłość by rozważać jej zastosowanie w codziennej pracy. Przynależała gdzieś do tajemniczej domeny wielkich maszyn, które pod kontrolą Unixa dzieliły swój czas procesora i inne zasoby między procesy i użytkowników. A nam, użytkownikom udomowionych komputerów pozostawiono dość czasu, by oswoić się z myślą, że komputer to maszyna oferująca znacznie większe możliwości, niż jej przodek, kalkulator.

Przełom nastąpił w połowie 1985 roku, jednak dopiero dwa lata później świat miał szansę przyzwyczaić się i oswoić z pierwszym, dostępnym na rynku wielozadaniowym, domowym i po raz pierwszy, kolorowym systemem operacyjnym. Amiga OS i Workbench – tak się toto nazywało. W naszym kraju oczywiście szczęśliwców posiadających A1000 w roku premiery można było zapewne policzyć na palcach obciętej ręki, niemniej już Pięćsetki przedzierały się jakoś przez granice i zadziwiały jakością wykonania gier, porównywalną chyba tylko do salonów z automatami Segi, czy Atari.

Zafascynowani grami, spędzając godziny na niszczeniu mikroprzełączników w joystickach, sami odłożyliśmy na najbardziej odległą półkę dyskietki z Workbenchem. Opamiętanie przychodziło nagle, gdy po raz pierwszy chcieliśmy zaprząc komputer do pracy, stworzyć coś innego niż kolejny High Score w ulubionej grze. Bo wiecie, Amiga to miał być komputer dla kreatywnych, jak powiadały amerykańskie reklamy.

Nie będę się rozpisywał: dziś praca z wielozadaniowym systemem operacyjnym jest naturalna. Oczywiście dotyczy to raczej stacjonarnych komputerów i notebooków, gorzej wypadają pod tym względem smartfony i tablety, których dotykowy interfejs marnie sprawuje się podczas pracy. Ja należę to pokolenia, które miało szansę uczyć się pracy z komputerami w czasach Amigi 500 i Amigi 1200. Pierwsze zetknięcie z A500 Plus i Workbenchem 2.0 dowiodło, że 1 MB RAM wystarczy do jednoczesnej pracy z kilkoma narzędziami. Epoka, w której tworzenie recenzji czy poradnika do aplikacji wymagało równoległej pracy na dwóch maszynach, albo analogowego notatnika właśnie odpływała w przeszłość. Najpierw Pięćsetka, później Tysiącdwusetka z wciśniętym do środka 3,5-calowym dyskiem (A3000 i A4000 pozostawały raczej w sferze niedoścignionych marzeń) stały się polem gimnastyki umysłowej, która wykroczyła poza świat jednej aplikacji na ekranie. Fajnie było mieć uruchomionego jednocześnie OctaMED-a, CED-a, gadać przez AmIRC i obserwować, jak przełączanie pomiędzy zadaniami jest błyskawiczne i natychmiastowe – coś, co jeszcze długo pozostawało w sferze marzeń użytkowników Windows, czy Mac OS-a.

Na multitasking, wraz z błyskawiczną wielozadaniowością Amigi, przełączał się i nasz mózg. Przeklinaliśmy potem przez wiele lat niedoskonałości Windows i Mac OS-a, zanim te, zżerając gigabajty RAM-u i pochłaniając kolejne gigaherce nauczyły się działać w miarę płynnie.