Będąc mikro brzdącem, chowany byłem na wybiegu domowym – z dala od nurtu przedszkolnego zamętu. Moja cudowna Matka, Joanna Górska, balerina Gdańskiej Opery Bałtyckiej, zakończyła swą karierę po moim przyjściu na świat. Świadomie odwiesiła baletki na wieszak, by w pełni poświęcić się ciężkiej, znojnej i niebezpiecznej misji wychowania osobnika z natury swej szczególnie ciężkiego, czyli mnie. Pana Z. Dziecka Rosemary.
W pokoju moim piętrzyły się góry zabawek – zarówno otrzymanych w spadku po starszym bracie Tomaszu, jak i nowych.
Wśród nich produkty firmy Lesney Products – „MATCHBOX-y”, małe metalowe samochodziki. Perfekcyjnie wykonane modele, których charakterystyczną cechą była skala „1:BOX” – czyli były one skalowane tak, aby zmieściły się do pudełka zapałek (angielskiego pudełka zapałek).
Z otwieranymi drzwiczkami, często bagażnikiem. Na resorach i ze świetnie kręcącymi się kółkami – dzięki którym niesamowicie szybko pędziły po specjalnych żółtych trasach „Superfast” (również produkcji Lesney P.), pokonując pętle, zakręty i skocznie. Coś w rodzaju dzisiejszych „Hot Wheels”, jednak według mnie o wiele lepiej od tych ostatnich wykonanych. Miałem dwa komplety tras, pozwalające na wyścig od drzwi do okna. Z ewentualnym widowiskowym skokiem przez okno, po którym to wariancie Ojciec zmuszony był do poszukiwań samochodzików w trawie pod blokiem.
Poza aspektem wyścigowym trasy miały również inne możliwości zastosowania. Np. jako ulice oblężonego miasta Kurska (Pust wsiegda budiet sonce..). Na PRL-owskiej wykładzinie pokoju rozkładałem koce, imitujące tereny walki (a tereny górzyste zapewniały puszki „Inki”). Żółte trasy MATCHBOX poprzecinane były torami kolejki PIKO. Obok nich leżały wywrócone cysterny oraz lokomotywy. A od strony wersalki nadciągała fala natarcia, złożona z małych, plastikowych żołnierzyków…
Żołnierzyki, pod względem jakości wykonania, dzieliły się na dwa rodzaje – polskie i Matchboxa. Polskie, z uwagi iż były to czasy PRL-u, wykonane były częstokroć na tyle niedokładnie, iż można było odnieść wrażenie że ma się do czynienia z kompanią inwalidów – figurki nie miały nóg, rąk, głów, podstawek. Często trzeba było trzy razy kupować jedną paczuszkę by skompletować pełnowartościowy oddział. Zdarzały się również partie odlewane z materiałów zbliżonych do „gumy arabskiej”, które to bardziej przylepiały się do podłoża, niż na nim stały. Natomiast miały jeden, mocny atut – oczywiście cenę. Z tego też względu większość mojej armii stanowiły kiepskie odlewy, a idealni, niemieccy żołnierze z „MATCHBOX-a” (tak się akurat złożyło że posiadałem tylko Wehrmacht z tej firmy) – ze dwie kompanię. Natomiast, rzecz jasna zupełnie nie przeszkadzało to w zabawie – figurki wybrakowane przebywały w szpitalach, obozach koncentracyjnych a także leżały (bez ducha) na polu bitwy… War. War never changes.
Ps. Niestety – trasa „Superfast”, jak i większość samochodzików, nie zachowała się do czasów dzisiejszych. Została spieniężona przeze mnie, w okolicach roku 89, na gdańskim Jarmarku Dominikańskim. A uzyskane środki przeznaczyłem na interfejs AY-3-8910…
Zostaw komentarz
You must be logged in to post a comment.