Witamy w drugim odcinku naszego cyklu pod tytułem „Spotkania z Mentorami”. Mamy zaszczyt przedstawić Państwu niesamowicie inspirujący wywiad przeprowadzony przez nasz Portal z Panem Ryszardem Kajkowskim – pionierem informatyzacji naszego Kraju. To Pan Kajkowski założył pierwszą prywatną firmę komputerową w komunistycznej Polsce. Był prezesem pierwszej spółki akcyjnej w PRL. Założył Prokom, kierowany w późniejszym czasie przez Pana Ryszarda Krauze. Stworzył również pierwsze polskie programy użytkowe z prawdziwego zdarzenia. Założył odpowiednik Doliny Krzemowej nad polskim morzem. Wyprzedził Amerykanów w badaniach nad sztuczną inteligencją. Z całą pewnością, to Pana Ryszarda nazwać można polskim Billem Gates-em!

STF: Witamy serdecznie i dziękujemy  za niesamowicie nobilitująca dla nas możliwość przeprowadzenia powyższego wywiadu.
Pytanie pierwsze: w 1980 roku założył Pan pierwszą w Polsce prywatną firmę komputerową – „Komputer Studio Kajkowski”.
Czy może Pan opowiedzieć czytelnikom STF o realiach z jakimi musiał borykać się pionier rynku IT w latach 80 w Polsce?
RK: Dzień Dobry, witam Panów oraz czytelników portalu.
Realia były następujące: po pierwsze obowiązywało embargo. Co to znaczy embargo – embargo oznaczało że nie mogliśmy na rynku światowym kupować i sprowadzać do polski żadnej elektroniki. Obojętnie, czy komputery, czy programy były odpowiednimi przepisami zachodu zabronione. Czyli jedynym sposobem pozyskiwania, mówiąc prostym językiem – był przemyt.
Druga sytuacja: informatyka, w sensie osób prywatnych – nie istniała. Nie istniało coś takiego jak rynek osób prywatnych zainteresowanych informatyką, ponieważ komputery były na tyle wielkie i drogie że były tylko i wyłącznie na wyposażeniu firm i to firm dużych.

OLYMPUS DIGITAL CAMERA

Ryszard Kajkowski, Sebastian Stecewicz

STF: Rzeczywistość tamtych lat to bardziej spożywcze rzeczy, żeby zawalczyć o ocet, albo coś lepszego – np. Malucha
RK: informatyka to była absolutna abstrakcja.
Trzecia sytuacja – którą poznałem w momencie kiedy zdecydowałem się by założyć firmę, to jest to ze nie było formuły prawnej, która pozwalała taką działalność w ogóle prowadzić..
Jedyną formuła która pozwalała w PRL-u prowadzić osobie fizycznej działalność był, co jest naprawdę śmieszne, zakład rzemieślniczy – z wszystkim zaletami i wadami jak na przykład pytami cechu rzemiosł w Gdańsku, przed którym musiałem stanąć …
STF: Tytuł mistrzowski z informatyki (śmiech)
RK: Na przykład. Ale też musiałem odpowiadać ilu czeladników będę zatrudniał. Magazyny jak będę prowadził…
W każdym razie jak żeśmy się spotkali to od razu zrozumieliśmy że nie ma sensu żeby ani Oni mi zadawali pytania, ani żebym ja odpowiadał – byliśmy w tak dwóch różnych światach…
No i ostatnią brutalną rzeczywistością było to, że w tym momencie podatek dochodowy od działalności gospodarczej wynosił 85%!
STF: O Boże! (śmiech). Żeby było jasne – 85%, podkreślmy to jeszcze raz
RK: Tak. A większość elementów tworzących koszty nie mogła być kosztem… Także sytuacja początkowa była można powiedzieć trochę dziwna… Pod każdym względem.
STF: I ryzykowna! Ponieważ przecież żadne gospodarstwo domowe nie było zainteresowane informatyką..
RK: A więc powód dla którego założyłem firmę, był zupełnym przypadkiem – to nie było celowe działanie. Wyglądało to  w następujący sposób: w 1978 roku rozpocząłem studia doktoranckie na Uniwersytecie Gdańskim, złożyłem przewód doktorski – nawet miałem już zdefiniowany tytuł pracy w zakresie baz danych. I byłem pracownikiem, najpierw młodszym, później starszym asystentem na UG. Tak właściwie chciałem się poświęcić pracy naukowej. Wcześniej pracowałem cztery lata w firmie pod nazwą „Centrum Informatyki Gospodarki Morskiej” w Gdańsku, która zajmowała się obsługą informatyczną ruchu kontenerowego. Ja konkretnie pisałem programy dla obsługi kontenerów na linii Gdynia – Nowy Jork.
Tylko dla tego że była to firma polsko-amerykańska mogła być wyposażona poza embargiem w komputery DataPoint. Był to super nowoczesny sprzęt – w skali Polski, jak na tamte czasy, unikalny. Natomiast to że się tam pojawiły było możliwe tylko dla tego, że mieliśmy oddział w Nowym Jorku.

Ryszard Kajkowski

STF: czyli taki wyłom w murze komunistycznym?
RK: Tak, a to dało możliwość do pewnych technologii, do pewnych umiejętności, które normalnie nie były możliwe.
Tak więc w roku 1978 zdecydowałem się przerwać pracę naukową na UG z powodu tzw. Prozy życia – żona, dziecko, potrzeba mieszkania – sprawiły że na parę lat zawiesiłem działalność uniwersytecką. Ale przyszedł stan wojenny. Pamiętam że najwyższym moim wynagrodzeniem jako starszego asystenta było 1900 złotych. Przeliczając na Dolary, to było około 30 Dolarów miesięcznie!
RK: Samochód kosztował w tym momencie ponad 100. 000. Mały fiat kosztował jakieś 70 parę. Duży fiat 150 tys.
Aby dorobić (i zarobić) zacząłem wyjeżdżać, będąc już asystentem do Niemiec, do pracy – na targi do Hanoveru. Tam miałem to szczęście – interesując się cały czas informatyką  poznałem ludzi z organizacji „Apple User Group Europe”. To było grono takich jak Panowie zapaleńców, którzy właśnie kupowali w Ameryce Apple II. Szybko nawiązałem z nimi kontakt, na wręcz koleżeńskiej stopie. Udostępnili mi komputer
STF: jaki to był komputer?..
RK: Apple II. Szybko go opanowałem i nagle się okazało, że stałem się dla nich guru informatycznym… W efekcie podpisałem taki nieformalny kontrakt z japońską firma Watanabe, na stworzenie oprogramowania do obsługi ploterów. Wyglądało to fajnie, bo w czasie wakacji studenckich (które przecież na uczelni trwają kilka miesięcy) oraz w czasie wakacji wiosennych regularnie w roku 79 i 80 wyjeżdżałem do pracy zarabiając spore pieniądze. Skończyło się tym, ze błyskawicznie  kupiłem sobie samochód. A pensja asystenta wystarczała mi zaledwie na paliwo (śmiech). Paliwo oczywiście na kartki. Chociaż ja kupowałem na czarno. Kartki nie starczały na przejazd…  Wszystko było pięknie i wydawało mi się, ze tak może trwać wiecznie. Aż tymczasem przyszedł stan wojenny i zabrano mi paszport, a z nim jedyne źródło utrzymana rodziny… I w tym momencie, jak to się mówi – sen o potędze prysł…
STF: Czyli można powiedzie, ze na nieszczęście stan wojenny zastał pana w Polsce. Grudzień to nie jest czas wakacji i był Pan w Polsce w tym czasie…
RK: Byłem w Polsce na szczęście…na nieszczęście!
STF: na szczęście dla Polski !
RK:Na nieszczęście dla mnie, bo w tym momencie po prostu skończyły się moje możliwości zarabiania, moje możliwości wyjazdu. Ale miałem tan kontrakt z „Watanabe”. I wtedy stwierdziłem, ze być może jest to do wykorzystania. A była to także podstawa starania się o założenie firmy, oraz o uzyskanie paszportu służbowego na skonsumowanie tego kontraktu, który był już formalny. Zaczęły się starania o założenie firmy.  Ponieważ był to kontrakt dotyczący pisania oprogramowania, więc  miała to być firma obsługowa, świadcząca usługi informatyczne… Ponieważ dla większości urzędników była to absolutna abstrakcja, skierowano mnie do cechu rzemiosł różnych. Ten skierował mnie do Ministerstwa Przemysłu i Gospodarki. Pamiętam że wylądowałem w Warszawie u Dyrektora Departamentu który też patrzył na mnie i się dziwił. Ale szybko się zorientowaliśmy, że dolary Polsce są potrzebne… A pamiętajmy o tym, że ja musiałem sprzedać wszystkie zarobione dolary państwu polskiemu po kursie państwowym.  A kurs państwowy to była 1/5 kursu czarnorynkowego, który ja otrzymywałem do tej pory zamieniając dolary na bony.
STF: Powiedzmy może co to były bony bo wielu słuchaczy może nie wiedzieć co to takiego…
RK: Bony to był substytut waluty, Dolara, który był wypłacany marynarzom (lub innym osobom pracującym za granica) jako ekwiwalent Dolara. Były sklepy wolnocłowe, Pewex, Baltona gdzie można było kupić np. szynkę za talony. Nie pieniądze, nie dolary tylko bony. Formalnie państwo bardzo chętnie wymieniało dolary na te bony po tym swoim kursie pięciokrotnie niższym niż ten obowiązujący na rynku. Suma summarum ten dyrektor machnął ręka i powiedział „właściwie dlaczego nie”. I tym sposobem założyłem firmę. Najpierw był to zakład rzemieślniczy, także w zasadzie byłem rzemieślnikiem i to był zakład… Ale żeby wyglądało to poważnie nazwałem firmę „Komputer Studio Kajkowski”

Ryszard Kajkowski

STF: Doskonała nazwa…
RK: w skrócie CSK. I od tego zaczęła się moja przygoda. Na początku stworzył się problem rynku, celów programów, celów komputerów. To była abstrakcja. Obsługiwałem konkretny kontrakt za który otrzymywałem dewizy, za które potem rzeczywiście otrzymywałem bony, sprzedawałem i dzięki temu mogłem zacząć żyć. Natomiast to w pewnym momencie spowodowało, ze musiałem podjąć decyzję: co dalej? Czy uczelnia, kończyć doktorat i poświęcić się pracy uniwersyteckiej? Czy rozwijać firmę. No i nagle otworzyły mi się oczy, ze to jest moja szansa życia! Chociaż wielu moich znajomych z Klubu Apple mówiło „Ryszard po co Ty wracasz, masz takie umiejętności, taki zawód, takie możliwości ze po prostu zabieraj rodzinę i zostań tutaj”
STF: Oczywiście wiele osób w tamtych czasach by tak zrobiło…
RK: A ja wtedy powiedziałem, ze przyjdą jeszcze czasy że będziecie pracowali u mnie (śmiech).  Pracowałem wcześniej jako kierowca tirów na targach. Wtedy jeszcze nie było Cebitu – były targi przemysłowe w Hannoverze, z wydzieloną częścią informatyki. I kiedyś, kiedy zaczęło się już kręcić powiedziałem szefowi tych targów że będę miał tutaj swoje stanowisko i mam nadzieję że mnie obsłużysz (śmiech). Po jakimś czasie temat kontraktu z „Watanabe” się wyczerpał i powstało pytanie co dalej!
STF: Ile trwał ten kontrakt?
RK: Do 82…no i w 82 powstało pytanie co dalej.
STF: Ale miał już Pan kontakty…
RK: No właśnie nie miałem żadnych kontaktów – pracowałem tylko w Niemczech dla firmy „Watanabe” japońskiej. Dla mnie informatyczny rynek Polski  jako taki był całkowitą abstrakcją. Wszyscy informatycy się praktycznie znali – nas było kilkuset i kilka ośrodków branżowych, takich jak Zeto, Centrum Informatyki Gospodarki Morskiej itp. To był taki klan wtajemniczonych, można powiedzieć …. Białe fartuchy, dane były na kartach perforowanych. Dawało się Pani, która za szybką wczytywała do komputerów, zwrotnie otrzymywało się rezultat. Trzeba było potem znowu na papierze napisać, poprawić karty perforowane jako wejście, dać pani która ta kartę wydrukuje. Dla ludzi z zewnątrz to było coś zupełnie magicznego…. Wielkie wygłuszone hale, ludzie w białych papciach, cisza, spokój, szumiące przewijaki… Science fiction. Chciałbym jeszcze wrócić do pewnej sytuacji – kiedy w 1980 roku przywiozłem do Polski Apple II. Komputer oczywiście przemyciłem, co muszę powiedzieć było wielkim ryzykiem – sprzęt kosztował mnie 7 tys. Marek -czyli prawie 3 tys. Dolarów, przy zarobkach 30 dolarów miesięcznie. Na granicy mogli mi go spokojnie zabrać…  To był mój pierwszy wielki przemyt! Bardzo ryzykowny, bardziej finansowo niż prawnie, chociaż diabeł go wie co by się stało! W Polsce miałem znajomego z którym wspólnie pracowaliśmy i mieszkaliśmy w sopockim akademiku na ul. Bitwy Pod Płowcami . Nazywał się Jurek Dworzecki. To ja zainteresowałem Go komputerami. Zaczęliśmy rozglądać się za trzecią osobą do pomocy Znaleźliśmy jednego z najbardziej zdolnych informatyków jakich poznałem (a poznałem setki i sam zatrudniałem setki informatyków, więc wiem o czym mówię), Mirka Paczesnego, który  był studentem V roku Informatyki Politechniki Gdańskiej. No więc przywiozłem rzeczonego Appla II do Polski. Pierwszą rzeczą jaka nam wpadła do głowy, była taka że komputer musi pisać po polsku. Program  zarządzający w asemblerze był zaszyty w EPROMie. Mieliśmy jeden komputer, a nas było trzech, a więc pracowaliśmy  na trzy zmiany, bez przerwy 24 godziny na dobę.  Nie mieliśmy również żadnych disasemblerów, więc to wszystko musieliśmy robić na piechotę –  rozwalić cały EPROM, zrozumieć program i go przeprogramować. Tak żeby użytkownik po prostu mógł pisać i mieć polskie litery. Stwierdziliśmy ze to jest punkt wyjścia, podstawa czegokolwiek
bo inaczej nas nie zaakceptują. I ta emocja, ta pasja ten zapał! Pamiętam to doskonale, nawet teraz, po latach wzruszyłem się! To było cos niesamowitego. Dlatego też dziś z punktu widzenia mentora stwierdziłem, ze jeżeli znajdę takich ludzi, to jestem dla nich absolutnie do dyspozycji. Życzę każdemu taki odczuć jakie myśmy wtedy przeżywali.
STF: Tak, to na pewno duże emocje – zgranie trzech umysłów, trzech ludzi, którzy maja trudny do zrozumienia innym ludziom cel. Maszyna, disasembling bez odpowiednich narzędzi to niesamowicie trudna rzecz. Nawet dzisiaj mało kto by się na to porywał…
RK: Powiem w ten sposób: najpierw trzeba było przeczytać EPROM, a nie było urządzenia do czytania EPROMU w Polsce. Kiedy urządzenie się znalazło, należało wszystko samemu rozpoznać. Nie było opisów w intrenecie, tutoriali i howto. Tylko praca trzech ludzi.
STF:  Jak długo to trwało, ile czasu zajęło?
RK: Nie pamiętam dokładnie, ale wiem ze poszło nam to w miarę szybko. Potem oczywiście powstał problem, że brakowało oprogramowania wykorzystującego EPROM. No i tak właściwie od tego się zaczęło…
STF : Taka cegiełka po cegiełce… a czy polskie znaki diakletyczne tez się pojawiły ?
RK: Tak, nawet stworzyliśmy standard CSK! Było kilka standardów: Mazovia, IBM i był standard CSK. Właściwie pierwszy na rynku był nasz standard.  Zaproponowaliśmy nasz standard Elwro, które montowało polskie komputery. Niestety, przyjęli jednak standard Mazovii bo to była państwowa firma, a że tak powiem…
STF: ….Decyzje zapadały gdzie indziej
RK: To  jest następny temat do rozmowy – relacja prywatne  przedsiębiorstwa a firmy państwowe…
STF: Miał Pan kontakt z zachodnim rynkiem na targach, jak mógłby Pan porównać rynek polski do rynku zachodniego?
RK: A więc proszę państwa, to były lata świetlne! Ja po prostu byłem tak negatywnie zdegustowany poziomem naszego rozwoju informatyki, ze w pewnym momencie jak pomyślałem czego ja tak naprawdę tych studentów uczę, czego ja ich mogę nauczyć… Mieliśmy wtedy Odre. Ja uczyłem studentów informatyki a oni nie mieli dostępu do komputera… Na papierze ich uczyłem… Na sucho, więc to był idiotyzm totalny. Nie mówiąc właśnie już o różnicy między rozwojem informatyki światowej, a tej naszej rzeczywistości. Mam taki przykład: to był chyba rok 83 lub 84. Nawiązałem współpracę z różnymi ośrodkami, a szczególnie w Gliwicach i we Wrocławiu. w Gliwicach był ośrodek badawczo-rozwojowy Elwro. Mieli super informatyków, naprawdę czapki z głów , geniusze! Poprosili mnie czy nie mógłbym im przywieźć, bo już miałem kontakty, ze świata kartę komunikacji internetowej z okablowaniem, czyli modem. Ok ..nie ma problemu jest płacone jest przywożone. Po pewnym czasie ściągnęliśmy to z Ameryki do Niemiec potem przywieźliśmy do Polski. Przekazałem im to, a za parę miesięcy przyszedłem i się pytam, a czemu to w ogóle służy? Co się okazało, oni tą kartę przekonstruowali na układy o mniejszych możliwościach, do parametrów które produkowane były w RWPG. Czyli z lepszego robili gorsze. Jak ja ujrzałem w co idzie wysiłek tych ludzi, w pewnym momencie powiedziałem: „ Ludzie, to jest chore”. Maksymalne LS-y były chyba 172, układ scalony jaki cemi mogło produkować. I Oni muszą zmieniać, przechodzić na oporniki – bo pewnego układu scalonego nie mieli. Po prostu chora sytuacja.
cdn.

Pytania zadawali: Tomasz Jachnicki, Sebastian Stecewicz
Foto: Tomasz Jachnicki

Wywiad nie powstałby bez pomocy Tomasza Jachnickiego, któremu niniejszym bardzo dziękuję!