Każdy inteligentny oraz myślący sam za siebie człowiek chyba przyzna mi rację, iż przyszło nam żyć w ciekawych czasach. Niestety, termin „ciekawe” ma tutaj znaczenie jak najbardziej pejoratywne. Wszechobecny wyścig szczurów, niekończąca się pogoń za pieniędzmi i statusem społecznym, coraz powszedniejsze przypadki kompletnego braku wyobraźni – w takiej właśnie rzeczywistości tkwimy po uszy. Reklama powie ci, że jesteś gość, jak to słyszymy w jednym z utworów grupy Hemp Gru. Nastała era sztucznego kreowania hitów z niczego – wystarczy mieć tylko trochę gotówki oraz znajomości, aby móc zarabiać na rzeczach kompletnie nijakich. Szczerze przyznam, iż bardzo tęsknię za latami mojej młodości, gdy wszystko miało swój niepowtarzalny smak. Dziś znalezienie rzeczy wartościowych w zalewie bylejakości graniczy niemal z cudem, dlatego zamiast tracić cenny czas na przesiewanie ton tandety osobiście wolę sięgnąć po stare, aczkolwiek sprawdzone produkcje. Dotyczy to zarówno gier, jak i muzyki, książek czy filmów. W celu oderwania się od szarości dnia współczesnego chciałbym zaprosić was na podróż do przeszłości, do wspólnego przypominania sobie dni, gdy liczyły się przede wszystkim emocje, a nie wysokość słupków obrazujących sprzedaż danego towaru (tak, dziś kultura stała się takim samym towarem jak artykuły spożywcze). Mówiąc zaś wprost, zamierzam przygotować cykl artykułów o kultowych dla mnie artystach z lat 80-tych oraz 90-tych, na których twórczości się wychowałem i która do dziś jest najbliższa memu sercu.
W pierwszej odsłonie naszego cyklu postanowiłem zaprezentować wam prawdziwe oblicze grupy Orchestral Manoeuvres in the Dark, czyli w skrócie OMD. Co przeciętny szary Kowalski wie na jej temat? Oczywiście: zna takie utwory jak obowiązkowy i obgrany do wszelakich granic przyzwoitości Enola Gay, So in Love, Maid of Orleans oraz ewentualnie Sailing on the Seven Seas. Innymi słowy, ów przeciętny szary Kowalski nie wie praktycznie nic, a to co sobie na podstawie tego braku wiedzy może wyobrażać, z całą pewnością rozmija się z prawdą. Rozświetlmy zatem mrok niewiedzy przy pomocy… prawdziwego mroku, którego w twórczości OMD odnajdziemy aż nadto, ku zaskoczeniu wielu ignorantów.
Nie zamierzam sztucznie rozdmuchiwać tekstu poprzez przepisywanie z internetu rozmaitych informacji dotyczących grupy, gdyż te bez większego wysiłku można znaleźć sobie bardzo szybko. Skupię się przede wszystkim na moich osobistych emocjach i odczuciach towarzyszących mi po dziś dzień podczas obcowania z jej twórczością – wszak ma być nostalgicznie oraz wspominkowo. Tym niemniej dziennikarski obowiązek nakazuje mi przynajmniej napomknąć, iż powstała ona w roku 1978, a jej trzon stanowią Andy McCluskey (wokal, gitara basowa) i Paul Humphreys (syntezatory, wokal wspomagający). Jako swoich inspiratorów wymieniają między innymi Kraftwerk czy Briana Eno, co dziwnym nie jest – to właśnie ci ludzie przecierali szlaki elektronicznym brzmieniom w tamtych latach.
Pierwszy album chłopaków ukazał się w 1980 roku i nazywał się tak samo jak grupa.
01. Bunker Soldiers 2:49
02. Almost 3:43
03. Mystereality 2:46
04. Electricity 3:36
05. The Messerschmitt Twins 5:44
06. Messages 4:09
07. Julia’s Song 4:46
08. Red Frame/White Light 3:11
09. Dancing 2:59
10. Pretending to See the Future 3:46
Wydany w 2003 cyfrowy remaster zawiera arcyciekawe tracki bonusowe.
11. Messages (Single Version) 4:46
12. I Betray My Friends 3:53
13. Taking Sides Again 4:22
14. Waiting for the Man 3:00
15. Electricity (Hannett/Cargo Studios Version) 3:36
16. Almost (Hannett/Cargo Studios Version) 3:53
Orchestral Manoeuvres in the Dark to znakomity, choć raczej ciężki w odbiorze album, głównie ze względu na ogromną ilość cudownie surowej elektroniki wylewającej się z głośników – trzeba lubić takie klimaty. Otwierający go Bunker Soldiers swoim refrenem już daje nam posmak tego, co w twórczości grupy będzie wybijało się na każdym kroku: wszelakie eksperymenty brzmieniowe (polecam posłuchać go na dobrym sprzęcie stereo lub w słuchawkach). Almost jest spokojną, aczkolwiek przejmującą, dzięki miauczącym syntezatorom, balladą. W Mystereality zwraca uwagę doskonale wkomponowany w elektronikę saksofon. Electricity to jeden z bardziej znanych utworów – był wydany na singlu. The Messerschmitt Twins znakomicie nadawałoby się na pościelówę towarzyszącą zabawom w sypialni, gdyby nie znowu owe jęczące syntezatory. Messages to jeden z kolejnych singli zespołu, tutaj w bardzo surowej wersji. Julia’s Song zaskakuje nieco wiekszą ilością standardowych instrumentów (przede wszystkim gitarami). Red Frame/White Light to dosyć szybka i melodyjna kompozycja z typowo marszowymi wstawkami. Dancing jest bez dwóch zdań moim najulubieńszym kawałkiem z całego albumu – totalna psychodela nadająca się przede wszystkim do straszenia dzieci, ale na pewno nie do tańca. Tak właśnie brzmi prawdziwe OMD! Zamykający krążek Pretending to See the Future, choć znakomicie pasuje do całości, to nie wybija się niczym specjalnym.
Wspomiałem o bardzo ciekawych trackach bonusowych dołączonych do wydanego w 2003 roku cyfrowego remastera. Messages (Single Version) to nieco bardziej przyjazna radiu aranżacja tego utworu. I Betray My Friends jest kolejną cudowną psychodelą, za które pokochałem tę grupę – uczucie niepokoju podczas słuchania gwarantowane. Taking Sides Again to straszliwie zniekształcona wersja dub Messages – człowiek ma wrażenie, jakby dźwięk wydobywał się z głębokiej studni. Waiting for the Man jest zabawnym coverem kultowego już utworu grupy Velvet Underground. Jako ciekawostkę podam fakt, iż polscy twórcy także przerabiali tę piosenkę – za przykład mogą posłużyć tutaj choćby Elektryczne Gitary (Ja nie wiem co to sen z albumu Na krzywy ryj, 1997). Pozostałe dwa bonusy to trochę przearanżowane wersje omówionych już kawałków, brzmiące nieco pełniej niż na albumie.
Jeszcze w tym samym roku panowie wydają drugi album, który definitywnie definiuje muzyczny styl grupy na kilka najbliższych lat.
01. Enola Gay 3:33
02. 2nd Thought 4:14
03. VCL XI 3:51
04. Motion and Heart 3:13
05. Statues 4:31
06. The Misunderstanding 4:53
07. The More I See You 4:14
08. Promise 4:51
09. Stanlow 6:39
Cyfrowy remaster także i tego albumu nie obszedł się bez kilku bonusów.
10. Annex 4:35
11. Introducing Radios 1:27
12. Distance Fades Between Us 3:40
13. Progress 3:01
14. Once When I Was Six 3:09
15. Electricity (Dindisc 1980 Version) 3:46
Krążek otwiera chyba najbardziej znany utwór chłopaków, czyli Enola Gay. Przy tej okazji dwa słowa do wszystkich uważających go za doskonałą piosenkę na wszelakie potańcówki: ludzie, doprawdy zacznijcie używać mózgów i ogarnijcie się! Ja wiem, że dosyć lekkie instrumentarium oraz quasi wesoła melodia mogą wprowadzać w błąd, ale wystarczy posłuchać słów – przecież ten kawałek opowiada o bombardowaniu Hiroszimy! 2nd Thought może zdenerwować swoją linią perkusyjną. VCL XI to dużo ciężkich syntezatorów oraz jedne z pierwszych wokalnych popisów Andy’ego – doprawdy czasem można wziąć go za kobietę. Motion and Heart jest zupełnie niezłym odprężeniem po ciężarze poprzedniego tracku, wręcz muzycznym żarcikiem. Statues kontynuuje ten trend, choć to już „poważna”, spokojna piosenka. The Misunderstanding znowu zahacza lekko o psychodelę, wzbudzając niepokój przy pomocy poszarpanej linii syntezatora oraz niemal krzykliwego wokalu. The More I See You będąc kolejnym spokojnym i raczej melodyjnym utworem po raz kolejny daje słuchaczowi odprężenie; podobnie zresztą Promise, choć te dziwne kosmiczne odgłosy słyszane w tle… Zamykający album Stanlow to kolejny doskonały przykład na prawdziwe oblicze OMD – nie mogę określić go inaczej, niż jako ballada przemysłowa.
Bonusy obejmują przepiękny ambientowy Annex będący stroną B singla z Enola Gay, przy którym człowiekowi natychmiast stają przed oczami ośnieżone górskie szczyty. Kolejne cztery kawałki są zapisem występu grupy z 1978 roku w Eric’s Club w Liverpoolu. Trudno nazwać je piosenkami – to przede wszystkim zabawa dźwiękami oraz samplami (słychać pośród nich nawet ówczesne polskie wiadomości radiowe), jakiej nie powstydziłby się sam mistrz Richard D. James znany bardziej pod monikerem Aphex Twin. Electricity (Dindisc 1980 Version) to kolejna z „dziwnych” wersji tego utworu, zawierająca nieco zmienioną linię melodyczną (było ich od groma, podobnie zresztą jak zawartego na stronie B tegoż singla Almost).
Rok 1981 przynosi nam ze sobą trzeci album zespołu, który zapewnia chłopakom ogólnoświatową popularność.
01. The New Stone Age 3:19
02. She’s Leaving 3:31
03. Souvenir 3:36
04. Sealand 7:47
05. Joan of Arc 3:50
06. Joan of Arc (Maid of Orleans) 4:10
07. Architecture and Morality 3:42
08. Georgia 3:23
09. The Beginning and the End 3:48
Bonusy z cyfrowego remastera są tym razem obfite.
10. Extended Souvenir 4:18
11. Motion and Heart (Amazon Version) 3:09
12. Sacred Heart 3:29
13. The Romance of the Telescope 3:21
14. Navigation 2:59
15. Of All the Things We’ve Made 3:28
16. Gravity Never Failed 3:25
Okładka prezentowanego albumu do dziś pozostaje dla mnie niezgłębioną tajemnicą: co to do jasnej ciasnej ma być?! Pokazywałem ją masie ludzi i jak do tej pory nikt nie potrafił udzielić jednoznacznej odpowiedzi na to pytanie. No ale ważniejsza jest oczywiście muzyka. The New Stone Age wita nas wściekłą monotonną gitarą, do której wkrótce dołącza krzykliwo-płaczliwy wokal – słabi duchem już po tej wstępnej kuracji mogą odpaść od dalszego słuchania. I bardzo wiele stracą, gdyż już She’s Leaving urzeka swoją melodyką oraz spokojem. Nie inaczej jest z prześlicznym Souvenir – do dziś potrafi on wywołać ciarki na mych plecach. Sealand to piękna i pełna majestatu elektroniczna ballada. Kolejne dwie piosenki są swoistego rodzaju hołdem oddanym Joannie d’Arc, którą McCluskey jest po prostu zafascynowany. Warto tutaj wspomnieć o skandalicznych w moim mniemaniu praktykach radiowców: puszczając na antenie Maid of Orleans notorycznie obcinają jej psychodeliczne intro. Kurde bele, panowie (bądź też panie) – albo podoba się cała piosenka, albo nie grajmy jej w ogóle! A skoro już o psychodelii mowa, utwór tytułowy to kolejny znakomity przykład na mrok czający się w zakamarkach umysłów członków zespołu – za dzieciaka potrafił wywołać u mnie autentyczną grozę, zwłaszcza słuchany po zmroku. To znowu jest prawdziwe OMD w całej swojej krasie, żadne tam przyjazne radiu pidu-pidu! Georgia nieco luzuje poprzednie napięcie, ale nie do końca – dobór sampli w refrenie wydaje się tak cokolwiek abstrakcyjny. Na dobitkę mamy The Beginning and the End z powtarzającym się w kółko kilkusekundowym motywem służącym jako podkład. Tak – to także nie jest album dla ludzi słabych duchem, choć najlepsze pod tym względem wciąż przed nami…
Bonusowy Extended Souvenir to po prostu wydłużona wersja tego utworu, a Motion and Heart (Amazon Version) ma nieco bogatsze instrumentarium niż edycja albumowa. Sacred Heart jest drugim (po Annexie) ambientowym arcydziełkiem, przywodzącym na myśl rwącą toń rzeki. The Romance of the Telescope to niedokończona, wstępna wersja tracku z kolejnego albumu, podobnie zresztą jak Of All the Things We’ve Made (obie wydano wcześniej jako strony B poszczególnych singli). Navigation zaciekawia dwoma różniącymi ścieżkami wokalu na osobnych kanałach. Gravity Never Failed po tym wszystkim, co dane nam było usłyszeć do tej pory, wydaje się najnormalniejszą na świecie piosenką pop.
Po wielkim sukcesie poprzedniego albumu odbiorcy spodziewali się nie mniej przyjaznego uszom oraz łatwego w odbiorze materiału. Tymczasem zespół zaskoczył wszystkich wydając w 1983 roku chyba najdziwniejszy i najcięższy album w całej swojej karierze, który krytycy określili mianem komercyjnego samobójstwa (perły przed wieprze, skończeni debile – mając zaledwie 10 lat już wykazałem się większą otwartością umysłu potrafiąc w pełni go docenić); zresztą niewiele brakowało, aby grupa faktycznie zakończyła po nim swoją działalność. Dopiero po jakimś czasie do większości zakutych łepetynek dotarło, z jak wielkim geniuszem mają tutaj do czynienia. Owa niechęć wzięła się z faktu, iż krążek jest po prostu jednym wielkim kolażem brzmieniowym, czerpiącym pełnymi garściami z tematyki zimnej wojny oraz bloku wschodniego. Nawet okładka pasuje do niego jak ulał – zapraszam do wyguglania sobie w sieci frazy „dazzle ships”.
01. Radio Prague 1:19
02. Genetic Engineering 3:37
03. ABC Auto-Industry 2:06
04. Telegraph 2:55
05. This Is Helena 1:59
06. International 4:25
07. Dazzle Ships (Parts II, III & VII) 2:23
08. The Romance of the Telescope 3:26
09. Silent Running 3:32
10. Radio Waves 3:45
11. Time Zones 1:49
12. Of All the Things We’ve Made 3:26
Cyfrowy remaster tym razem wydano dopiero w roku 2008.
13. Telegraph (The Manor Version 1981) 3:31
14. 4-Neu 3:32
15. Genetic Engineering (312MM Version) 5:12
16. 66 and Fading 6:33
17. Telegraph (Extended Version) 5:38
18. Swiss Radio International 1:05
Album otwiera nic innego, jak tylko znany wszystkim słuchaczom radia sygnał wywoławczy legendarnej już dziś, wówczas czecho-słowackiej rozgłośni Praha, który natychmiast przywołuje uśmiech na twarz. Genetic Engineering to bardzo dynamiczny, agresywny wręcz utwór na swój sposób ostrzegający przed zbyt pochopnym przyjmowaniem treści zasłyszanych w środkach masowego przekazu. ABC Auto-Industry jest genialnym wręcz eksperymentem brzmieniowym: co może powstać z powtarzanych w kółko fraz „a, b, c” i „one, two, three”, wzbogaconych o delikatny podkład perkusyjny oraz sample wyrwane na żywca z biuletynu ekonomicznego? Moim zdaniem po prostu totalna miazga! Telegraph to kolejna niezwykle agresywna piosenka, tym razem opiewająca zalety… komunikacji dalekosiężnej. This Is Helena jest kolejnym miażdżącym system eksperymentem opartym o… głos przedstawiającej się prezenterki. International przeraża swoim intro – słyszymy w nim informację o dziewczynie, której jakaś skrajna frakcja religijna obcięła obie dłonie. Masakra, a dalej wcale nie jest gorzej – spokojne, walcowe tempo utworu do spółki z krzyczącym Andym znakomicie się uzupełniają. Dazzle Ships (Parts II, III & VII) to kolejna rewelacyjna ciekawostka poskładana z… dźwięków wydawanych przez okręty wojenne (gdzie reszta części, ja się pytam?!). The Romance of the Telescope jest dokończoną i zremiksowaną jak należy wersją znanej nam już, spokojnej piosenki. Silent Running, pomijając kolejny mocny wokal, zdaje się być chyba najnormalniejszą kompozycją na tym albumie. O Radio Waves można by było powiedzieć to samo, gdyby nie tematyka utworu, a są nią… fale radiowe. Końcowego klina wbija Time Zones, będący po prostu… poskładanymi w jedną całość głosami zegarynek z całego świata. Mistrzostwo! Krążek zamyka Of All the Things We’ve Made – takoż zremiksowana wersja znanej nam już piosenki, aczkolwiek wzbogacona o cudownie denerwujący, monotonny dźwięk gitary.
Na szczęście, dzięki trackom bonusowym, to jeszcze nie koniec dzikiej jazdy z niniejszym albumem. Telegraph (The Manor Version 1981) znacznie różni się od wersji oryginalnej. 4-Neu jest bardzo spokojną, balladową kompozycją wręcz niepasującą do panujących tutaj klimatów. Genetic Engineering (312MM Version) to prostu singlowa wersja maxi, podobnie zresztą jak Telegraph (Extended Version). Lubicie może totalnie kocią muzykę, pozornie bez większego ładu i składu? Zatem 66 and Fading jest właśnie dla was! A na przekąskę pozostaje jeszcze uśmiechnąć się po raz kolejny, tym razem przy sygnale wywoławczym bliżej niezidentyfikowanej szwajcarskiej rozgłośni radiowej.
Rok 1984 przynosi piąty już studyjny album grupy. Jego tytuł znakomicie nadałby się do określenia jakości dzisiejszej popkultury.
01. Junk Culture 4:07
02. Tesla Girls 3:51
03. Locomotion 3:54
04. Apollo 3:38
05. Never Turn Away 3:57
06. Love and Violence 4:40
07. Hard Day 5:40
08. All Wrapped Up 4:23
09. White Trash 4:36
10. Talking Loud and Clear 4:23
W porównaniu do ich dotychczasowej twórczości niniejsza płyta zdaje się być popowo poprawna aż do bólu zębów. Oczywiście wciąż mnóstwo tu sampli i innej elektroniki, ale brak jest jakiejkolwiek psychodelii oraz wszelakich eksperymentów nie przypominających muzyki. Nie znaczy to oczywiście, że opisywany materiał jest słaby! Do najciekawszych utworów niewątpliwie trzeba zaliczyć wszystkie single, czyli dynamiczny Tesla Girls, Locomotion i spokojny Talking Loud and Clear. Niewątpliwą ciekawostką jest także All Wrapped Up, zaskakujący swoim brzmieniem w stylu calipso. Zaś wszystkich spragnionych typowych dla OMD dziwadeł odsyłam do wydanego wraz z pierwszą edycją płyty mini singla zatytułowanego (The Angels Keep Turning) The Wheels of the Universe. Już w lutym będzie można znaleźć go na świeżo zapowiedzianej, cyfrowo zremasterowanej wersji albumu – tym razem bonusy mają zajmować aż cały dodatkowy krążek! Poza maxi singlami oraz ich stronami B znajdą się na nim także nigdy wcześniej niepublikowane utwory z tamtego okresu. Wprost nie mogę się doczekać!
Rok 1985 to ciąg dalszy komercjalizowania się twórczości zespołu – motywem przewodnim kolejnego albumu jest… miłość.
01. So in Love 3:29
02. Secret 3:56
03. Bloc Bloc Bloc 3:28
04. Women III 4:26
05. Crush 4:27
06. 88 Seconds in Greensboro 4:15
07. The Native Daughters of the Golden West 3:58
08. La Femme Accident 2:50
09. Hold You 4:00
10. The Lights Are Going Out 3:57
Większość z tych utworów śmiało można puścić w radiu bez obawy o wystraszenie słuchaczy. Do puli najładniejszych kompozycji tym razem bezdyskusyjnie wchodzą singlowe So in Love, takoż singlowe Secret i Hold You. Dużo tu gitary elektrycznej – najmocniej słychać ją w Bloc Bloc Bloc oraz 88 Seconds in Greensboro. Ale oczywiście nie mogło się obyć bez choćby odrobiny psychodelii (niezwykle ponury The Lights Are Going Out) i eksperymentowania: motyw przewodni tytułowego Crusha został zbudowany w oparciu o… wysamplowane japońskie reklamy. No i bardzo dobrze, bo zaprawdę powiadam wam: nie jest sztuką wziąć do ręki jakiś standardowy instrument, by po kilku godzinach nauki coś na nim zagrać – to prędzej czy później może opanować każdy. Prawdziwe wyzwanie polega na tworzeniu muzyki przy pomocy elementów absolutnie się do tego celu nie nadających. Między innymi właśnie dlatego o wiele bardziej cenię sobie wszelakich eksperymentatorów z otwartymi umysłami, niż nawet najwspanialszych wirtuozów konkretnego instrumentu, o czym jeszcze nie raz będziecie mieli okazję przekonać się sami podczas lektury mojego cyklu (a przynajmniej taką mam nadzieję).
Pisząc o niniejszym albumie nie wypada nie wspomnieć o stronie B singla Secret, gdzie możemy znaleźć jeden z najładniejszych utworów zespołu, czyli Drift. Do dnia dzisiejszego nie został on wypuszczony w żadnej innej formie niż wspomniany winyl i aż prosi się o dołączenie go jako bonusu do cyfrowego remastera niniejszego krążka.
Wydany w 1986 roku siódmy studyjny album grupy kontynuuje trend totalnej popowatości piosenek.
01. Stay (The Black Rose and the Universal Wheel) 4:23
02. (Forever) Live and Die 3:38
03. The Pacific Age 3:59
04. The Dead Girls 4:48
05. Shame 4:16
06. Southern 3:42
07. Flame of Hope 2:40
08. Goddess of Love 4:31
09. We Love You 4:10
10. Watch Us Fall 4:14
To nie jest tak, że nagle postanowiłem iść na skróty nie omawiając już choćby jednym zdaniem każdego utworu po kolei – po prostu nie za bardzo jest nad czym się rozwodzić. Trzy single pochodzące z niniejszego krążka ((Forever) Live and Die, We Love You i Shame) dobitnie to udowadniają: normalne instrumentarium plus podział piosenek na zwrotki oraz refreny są obecnie standardami w twórczości chłopaków. Ale oczywiście nie obyło się bez odrobiny samplingu (Flame of Hope, Goddess of Love oraz Southern zawierający dosyć długie fragmenty słynnego przemówienia Martina Luthera Kinga) i dziwności. Ta ostatnia jest reprezentowana przez utwór The Dead Girls, opiewający piękno oraz urok… martwych dziewcząt. Absolutnie nie mam pytań.
Rok 1988 przynosi ze sobą pierwszą kompilację największych (czytaj: najbardziej przyjaznych radiu) hitów zespołu.
01. Electricity 3:30
02. Messages 4:44
03. Enola Gay 3:31
04. Souvenir 3:34
05. Joan of Arc 3:45
06. Maid of Orleans 4:11
07. Telegraph 3:41
08. Tesla Girls 3:35
09. Locomotion 3:51
10. Talking Loud and Clear 3:52
11. So in Love 3:29
12. Secret 3:54
13. If You Leave 4:28
14. (Forever) Live and Die 3:35
15. Dreaming 3:53
16. Genetic Engineering 3:36
17. We Love You (12″ Version) 6:12
18. La Femme Accident (12″ Version) 6:15
Poza znanymi w większości utworami, na płycie można znaleźć także dwie nowe kompozycje, czyli Dreaming oraz If You Leave, pochodzący ze ścieżki dźwiękowej do komedii romantycznej zatytułowanej Pretty in Pink. Ponadto uwagę zwracają dostępne do tej pory wyłącznie na singlach maxi wersja We Love You i genialny wręcz dance’owy remix La Femme Accident.
W roku 1989 Paul Humphreys opuszcza zespół. Pozostawiony sobie samemu Andy McCluskey dwa lata później wydaje ostatni sensowny album.
01. Sailing on the Seven Seas 3:45
02. Pandora’s Box 4:09
03. Then You Turn Away 4:17
04. Speed of Light 4:29
05. Was It Something I Said 4:29
06. Big Town 4:19
07. Call My Name 4:23
08. Apollo XI 4:13
09. Walking on Air 4:49
10. Walk Tall 3:55
11. Neon Lights 4:19
12. All That Glitters 4:06
Niniejszy materiał spotkał się z bardzo ciepłym przyjęciem, całkiem zasłużonym moim zdaniem – jest bardzo ładny, spójny i przemyślany, a jedna melodyjna kompozycja goni drugą. Singlowy hit Pandora’s Box został zainspirowany twórczością aktorki Louise Brooks, grającej w niemych filmach produkowanych w latach 30-tych. Sporo tutaj spokojnych, wręcz melancholijnych piosenek (Then You Turn Away, Was It Something I Said, mój ulubiony Big Town, Walking on Air, All That Glitters). Neon Lights jest coverem utworu grupy Kraftwerk, zaś Apollo XI zawiera sample z radiowych przekazów nadawanych podczas lądowania na księżycu.
Niestety, od tego momentu rozpoczyna się dla Andy’ego równia pochyła. Wydany w 1993 roku album Liberator jest zwyczajnie słaby – przywodzi na myśl przeciętną dance’ową sieczkę, jakiej produkowano w tamtych latach mnóstwo. Jedynym zasługującym na uwagę utworem jest moim zdaniem Agnus Dei, a to tylko dzięki przemyślnie zastosowanemu samplingowi. Nie lepiej sprawy wyglądają z kolejną, wydaną trzy lata później płytą Universal. Ten materiał w niczym nie przypomina dotychczasowej twórczości OMD – to niemal w całości zwykły, instrumentalny pop, bardzo przeciętny i smętny do tego. W 1998 roku w sprzedaży pojawia się kolejna kompilacja zatytułowana The OMD Singles, która jest w większości odgrzewanym kotletem, gdyż tracklista prawie w pełni pokrywa się z The Best of OMD. Jej dwupłytowa reedycja z roku 2003 zawierała żałosne remixy techno poszczególnych piosenek, spośród których obronną ręką wychodzi jedynie odświeżona przez Sasha! Enola Gay – dodał on bowiem narratora dokładnie opisującego przebieg nalotu na Hiroszimę, zwiększając tym samym dramatyzm utworu. Rok 2000 to kolejna kompilacja, zawierająca tym razem zapis występów zespołu w BBC Radio 1 z lat 1979–1983 dla słynnej audycji Johna Peela (zapraszam do wyguglania sobie frazy „Peel’s sessions” – każdy szanujący się miłośnik muzyki powinien wiedzieć co to takiego). Ostanie wydawnictwo, jakim chciało mi się zawracać sobie głowę, to Navigation: The OMD B-Sides z 2001 roku, zawierające większość utworów pochodzących ze stron B poszczególnych singli.
W 2007 roku Paul Humphreys wraca do podstawowego składu grupy i po wydaniu rok później pierwszej płyty koncertowej panowie nagrywają jeszcze dwa albumy: History of Modern (2010) oraz English Electric (2013). Pomijając jednak fakt, iż to już sporo wykraczałoby poza tematykę strony, to muszę się przyznać, że jakoś niespieszno mi do sprawdzania tych materiałów z kilku powodów, które powinny stać się dla was jasne po przeczytaniu kolejnych wydań niniejszego cyklu. Zatem oby do przeczytania w przyszłości, a dziś już dziękuję wam za poświęcony mi czas.
„Okładka prezentowanego albumu do dziś pozostaje dla mnie niezgłębioną tajemnicą: co to do jasnej ciasnej ma być?! Pokazywałem ją masie ludzi i jak do tej pory nikt nie potrafił udzielić jednoznacznej odpowiedzi na to pytanie.”
Na pierwszy rzut oka widać, że to metalowe schody przy ścianie + cień rzucany na tą ścianę 🙂
c.d.
Takie jak tu:
http://www.wallysironworks.com/graphics/misc_metals_stairs4.jpg