W drugiej części naszego muzycznego cyklu spróbujemy pozostać wiecznie młodzi, spędzimy popołudnie w utopii oraz skąpiemy się w zapierającym dech błękicie. Innymi słowy, zapraszam do poczytania o najlepszych moim zdaniem latach grupy Alphaville. Zespół powstał w 1982 roku, a w jego skład weszli Marian Gold, Berhnhard Lloyd oraz Frank Mertens. Gwoli ścisłości należy dodać, że są to pseudonimy – w rzeczywistości panowie nazywają się nieco inaczej.
Pierwsza płyta chłopaków pojawiła się dopiero w drugiej połowie 1984 roku i sprzedała się w nakładzie dwóch milionów kopii.
01. A Victory of Love 4:14
02. Summer in Berlin 4:45
03. Big in Japan 4:43
04. To Germany with Love 4:15
05. Fallen Angel 3:55
06. Forever Young 3:45
07. In the Mood 4:29
08. Sounds Like a Melody 4:42
09. Lies 3:32
10. The Jet Set 4:52
Otwierający album A Victory of Love zaczyna się raczej spokojnie, stopniowo budując napięcie rozładowane (aczkolwiek nie do końca) przez wejście perkusji. Na średniej klasy sprzęcie audio tego nie słychać, ale utwór płynnie przechodzi w Summer in Berlin. Tu mamy do czynienia niemal z totalną sielanką sączącą się z głośników… Niemal, gdyż nieco dramatyczniejszy wokalnie finał przygotowuje nas do kolejnego płynnego przejścia w jeden z najbardziej znanych kawałków zespołu, którego chyba nie trzeba omawiać, czyli Big in Japan. Kiedyś strasznie lubiłem te nuty, ale obecnie najchętniej bym je przewijał, gdyby nie moja żelazna polityka słuchania płyt w całości. Jest to zasługą współczesnych rozgłośni radiowych wprost kochających strasznie go nadużywać, zresztą do spółki z Forever Young. „Międzynarodową” część albumu zamyka charakteryzujący się dość silną perkusją oraz ciekawie brzmiącą gitarą basową To Germany with Love. Warto odnotować fakt pojawienia się tutaj pierwszej krótkiej przerwy pomiędzy piosenkami – następujący zaraz po nim Fallen Angel znowu jest niejako przyczepiony do swojego poprzednika. Dalej niestety nie ma zmiłuj: słuchacze musieli zmienić stronę kasety bądź winyla, więc także doskonale wszystkim znany utwór tytułowy też jest poprzedzony chwilą ciszy, nawet na wydaniach kompaktowych. In the Mood, choć to absolutnie nie ballada, znakomicie nadaje się na typową „pościelówę”. Sounds Like a Melody to trzeci i ostatni singiel pochodzący z opisywanej płyty oraz chyba moja ulubiona piosenka na niej zawarta. Definitywnie polecam ponad siedmiominutową wersję maxi, w której zabawy ze zmianą tempa są na porządku dziennym, a smakowicie wydłużona genialna sekcja smyczkowa podsumowująca całość trwa prawie cztery minuty! Płytę zamykają pełen dynamicznego pianina Lies oraz ponownie doczepiony do niego muzyczny żarcik zatytułowany The Jest Set.
Pomimo komercyjnego sukcesu pierwszego krążka Frank Mertens opuszcza grupę i w styczniu 1985 roku zostaje zastąpiony przez Ricky’ego Echolette. Rok później w sprzedaży pojawia się drugi album zespołu.
Afternoons in Utopia, choć sprzedał się w zaledwie półmilionowym nakładzie, jest bez dwóch zdań najlepszą płytą chłopaków. Do jej nagrania Alphaville zaprosiło aż dwudziestu siedmiu gości.
01. IAO 0:42
02. Fantastic Dream 3:56
03. Jerusalem 4:09
04. Dance with Me 3:59
05. Afternoons in Utopia 3:08
06. Sensations 4:24
07. 20th Century 1:25
08. The Voyager 4:37
09. Carol Masters 4:32
10. Universal Daddy 3:57
11. Lassie Come Home 6:59
12. Red Rose 4:05
13. Lady Bright 0:43
Otwierający krążek IAO (jest to skrót od International Aquarian Opera) rozpoczyna się od wyrwanego z kontekstu (o czym szerzej za moment) słowa „night” oraz zaśpiewanego a capella refrenu piosenki tytułowej. Króciutkie intro płynnie przechodzi w Fantastic Dream, czyli przepiękną kompozycję opowiadającą o przygotowaniach do fantastycznej morskiej podróży. Jerusalem to niezbyt szybki, lecz pełen mocy, wręcz pompatyczny, a do tego smutny utwór o miłości. Następujący po nim Dance with Me oferuje zmianę brzmienia na typowo dyskotekowe dzięki żywym gitarom i dość szybkiemu tempu. Jednak nie na długo – tytułowe Afternoons in Utopia to kolejna prześliczna piosenka utrzymana w klimatach opery, kompletnie bez żadnej perkusji. W tym momencie nasuwa mi się palące pytanie: dlaczego rozgłośnie radiowe grają wciąż te same znane już utwory, zamiast zaprezentować ludziom właśnie takie, chyba nawet ładniejsze, a niemal kompletnie nieznane perełki? Wstyd! A my tymczasem znowu zmieniamy nastrój na dyskotekowy wraz z pełnym dynamicznego saksofonu Sensations. Następnie mamy minutkę na złapanie oddechu przy otwierającym trylogię trzech połączonych ze sobą kawałków 20th Century, aby być gotowymi na podróż (The Voyager) daleko w gwiazdy, o czym świadczą słowa absolutnie genialnego, balladowego Carol Masters, opowiadające o samotnej dziewczynie zagubionej gdzieś w kosmosie. Dynamiczny Universal Daddy po raz trzeci już zaprasza nas na parkiet. Następujący po nim melancholijno-dekadencki Lassie Come Home to bez dwóch zdań definitywny highlight albumu i kto wie, czy generalnie nie najlepsza kompozycja zespołu, której nie będę nawet usiłował opisać słowami – trzeba tego posłuchać, najlepiej kilka razy pod rząd, mając tekst przed oczami. Zamykający płytę Red Rose ponownie ożywia atmosferę. No i jest jeszcze outro w postaci zabawnego limeryku dotyczącego relatywności, zatytułowanego Lady Bright, w którym brak ostatniego słowa, czyli… słyszanego na samym początku krążka „night”! W ten oto sposób nasze popołudnia w utopii mogą trwać w nieskończoność. Jako ciekawostkę podam fakt, iż podobny zabieg zastosowała chociażby grupa Pink Floyd na swoim znakomitym dwupłytowym The Wall.
Do powyższego albumu mam bardzo osobisty stosunek, zapewne ze względu na fakt, że był to mój pierwszy kontakt z Alphaville. Kaseta, na której był on nagrany z radia, została po prostu kompletnie zesłuchana; zresztą podobny los spotkał kupioną na jej zastępstwo „piratkę” (pełną szumów i z totalnie pomieszaną kolejnością poszczególnych piosenek, co samo w sobie jest absolutną herezją). Na szczęście czasy się zmieniły i dziś już trzymam w rękach specjalnie sprowadzone, cyfrowo zremasterowane, prześliczne francuskie wydanie CD. Wkładka nie jest typową książeczką – to jedna wielka poskładana płachta solidnego kredowego papieru zawierająca po jednej stronie wszystkie niezbędne informacje, a z drugiej będąca ogromnym plakatem nadającym się do powieszenia na ścianie.
Rok 1988 przynosi ze sobą pierwszą kompilację hitów zespołu.
1. Forever Young (Special Extended Mix) 6:12
2. Red Rose (Single Version ’88) 4:23
3. Big in Japan (Single Version ’88) 3:49
4. Dance with Me (Long Version) 8:14
5. Forever Young (Album Version) 3:45
6. Red Rose (12″ Mix) 7:53
7. Big in Japan (Remix ’88) 7:25
8. Dance with Me (Album Version) 3:57
Przyznam szczerze, iż dobór znajdujących się na niej utworów moim zdaniem pozostawia wiele do życzenia. Osobiście zamiast tylu kompletnie niepotrzebnych powtórek wolałbym móc cieszyć się wszystkimi ośmioma wydanymi do tej pory singlami, a nie wyłącznie czterema. Otwierający ją dance’owy remix Forever Young to niezwykle udana dyskotekowa wersja tej piosenki. Doświadczenie uczy, że takie machinacje zazwyczaj kończą się bardzo przykro, pozostawiając jedynie niesmak u fanów. No ale na szczęście nie tym razem – chłopaki wyszli z tej próby ognia jak najbardziej zwycięsko. Pierwsze Red Rose osobiście zastąpiłbym drugim (czyli wersją maxi) i to w zupełności by wystarczyło – już jesteśmy do przodu z wolnym miejscem na krążku (którego nawet w chwili obecnej wciąż zostało sporo). Zamiast obu pochodzących z roku 1988 remixów Big in Japan dałbym oryginalną singlową wersję z 1984 – te brzmią jakoś tak kosmicznie, niezbyt ciekawie. Długi Dance with Me zostawiamy w spokoju, ale definitywnie wywalamy edycję albumową, zresztą podobnie robimy z drugim Forever Young. Gdzie jest maxi wersja Sounds Like a Melody? A niektóre fajowe strony B poszczególnych singli (chociażby The Nelson Highrise (Sector One: The Elevator) bądź Seeds)? Doprawdy, przy odrobinie nieco lepszych chęci to mogła być składanka doskonała – obecnie jest zwyczajnie przeciętna.
Trzeci studyjny album grupy pojawia się w 1989 roku. Wartym odnotowania jest fakt, iż wydanie kompaktowe było jedną z pierwszych komercyjnych płyt w formacie CD+G. Sprowadza się to do możliwości oglądania obrazków oraz czytania tekstów piosenek (w dwóch językach: angielskim i niemieckim) podczas słuchania muzyki, choć oczywiście nasz odtwarzacz musiał być podłączony do odpowiedniego sprzętu obsługującego takie szmery-bajery.
01. Summer Rain 4:10
02. Romeos 5:29
03. She Fades Away 4:57
04. The Mysteries of Love 4:55
05. Ariana 3:42
06. Heaven or Hell 3:27
07. For a Million 6:09
08. Middle of the Riddle 3:19
09. Patricia’s Park 4:12
10. Anyway 2:48
Podczas nagrywania powyższego materiału zespół przechodził totalny kryzys: kłótnie potrafiły wybuchać kompletnie z niczego. Gold nawet żartował sobie onegdaj, że wściekłe gitarowe riffy słyszane w Romeos są doskonałym odzwierciedleniem warunków, w jakich przyszło mu pracować. Moim zdaniem trochę odbiło się to na jakości utworów: choć płyta jako całość generalnie daje radę, tak raczej miałbym problemy ze wskazaniem jakichś totalnych hiciorów. Mamy tu sporo wolnych, spokojnych kompozycji (Summer Rain, melancholijny She Fades Away, Heaven or Hell, For a Million, Anyway), równoważonych wyłącznie przez Arianę – to jedyna naprawdę szybka piosenka na całym albumie. Patricia’s Park jest dosyć chaotycznym utworem instrumentalnym. Pozostałe tracki (Romeos, The Mysteries of Love oraz Middle of the Riddle) niestety nie dają rady zniwelować całej tej ponurej dekadencji sączącej się z głośników.
Druga kompilacyjna płyta, zawierająca nieco bardziej miarodajny wybór hitów grupy, pojawia się trzy lata później.
01. Big in Japan (Original 7″ Version) 3:54
02. Sounds Like a Melody (1992 Remix) 4:29
03. Sensations (Original 7″ Version) 3:58
04. The Mysteries of Love (Original 7″ Mix) 3:34
05. Lassie Come Home (1992 Remix) 6:58
06. Jerusalem (Original 7″ Version) 3:35
07. Dance with Me (1992 Remix) 4:08
08. For a Million (Original Album Version) 6:09
09. A Victory of Love (1992 Remix) 4:13
10. Jet Set (1992 Remix) 3:40
11. Red Rose (Original 7″ Version) 4:38
12. Romeos (Album Edit) 4:52
13. Summer Rain (Original Album Version) 4:10
14. Forever Young (Original Album Version) 3:45
15. Big in Japan (1992 Culture Mix) 6:08
W sumie żadnych większych zaskoczeń tu nie znajdziemy – tracklista mówi sama za siebie. Wypada jedynie załamać ręce nad zupełnie niepotrzebnym kolejnym remixem biednego Big in Japan, pochodzącym z wydanego w tym samym roku singla Big in Japan 1992 A.D.. A i tak jest to ta lepsza z dwóch znajdujących się na nim wersji – tytułowa atakuje nas totalną sieczko-tłuczką i wypada jedynie spuścić na nią zasłonę milczenia.
W roku 1994 ukazuje się czwarty studyjny album zespołu zatytułowany Prostitute. Powiem krótko: to nie jest już Alaphaville. Mnóstwo tu dziwacznych eksperymentów ocierających się o jazz, hip hop czy swinga. Fanom niezbyt podobało się takie odejście od standardowych synth-popowych brzmień, o czym świadczą fatalne wyniki sprzedaży: jedynie dwieście tysięcy egzemplarzy. Dlatego w 1997 roku grupa usiłuje powrócić do swojego dawnego stylu na płycie Salvation. Brzmi ona zdecydowanie lepiej niż poprzednia, ale jak dla mnie to wciąż nie jest Alphaville – za dużo tu najnormalniejszego w świecie techno. Dodatkowym ciosem, który niewątpliwie miał spory wpływ na jakość tego materiału, było odejście z zespołu Ricky’ego Echolette’a. Choć krążek generalnie uważany jest za komercyjny sukces, tak biorąc pod uwagę kolejne marne dwieście tysięcy sprzedanych kopii można się nad tym zastanawiać… W każdym bądź razie mniej więcej w tym okresie wygasło moje zainteresowanie dalszymi losami chłopaków. Z ciekawości sprawdziłem sobie jeszcze wydanego w 1999 roku ośmiopłytowego behemota (124 utwory, co daje prawie 9,5 godzin muzyki) zatytułowanego Dreamscapes. 43 tracki to niepublikowane dotychczas materiały, zaś reszta to rozmaite wersje demo, remixy, instrumentale, a nawet wersje live. Moją uwagę zwrócił jedynie instrumentalny remix boskiego Afternoons in Utopia – choć jestem totalnym zwolennikiem porównywania rozmaitych wersji tych samych utworów, tak tutaj poczułem się najzwyczajniej w świecie przytłoczony oraz zmęczony. W ten oto sposób skończyła się moja przygoda z twórczością Alphaville i choć zespół do dziś tworzy nową muzykę, tak mi niezbyt spieszy się do zapoznawania z nią. Zaryzykuję stwierdzenie, że najlepsze czasy mają już definitywnie za sobą.
Zostaw komentarz
You must be logged in to post a comment.