Zapraszamy do zapoznania się z czwartym odcinkiem powieści Leszka Uschlera pod tytułem „Wojna o Pokój”.
W dzisiejszym odcinku poznamy pewną sytuację, która swym oczywistym nawiązaniem do lat współczesnych zaburzy Wasze pluralistyczne myślenie i zgwałci poczucie bezpieczeństwa. A więc – dreszczu startuj!
Kiedy popchnął przed siebie ciężkie drzwi odgradzające ulicę od klatki schodowej i wyszedł na zewnątrz, poczuł na twarzy gwałtowne uderzenie ciepła.
Słońce stało już wysoko na niebie, a brak chmur i wiatru powodowały, że jego promienie bez żadnych przeszkód wbijały się w każdy centymetr odsłoniętego ciała.
Niczym nie zmącone ciepło, niczym opad promieniotwórczy, rozprzestrzeniało się wokół stojącego nieruchomo mężczyzny.
Machnął energicznie nogą, odpędzając skutecznie gromadę gołębi wydziobujących okruchy chleba ze spoin pomiędzy połamanymi płytami betonowymi, którymi wyłożony był zlokalizowany przed kamienicą szeroki chodnik.
– Kurwa, ale gorąco – zaklął cicho pod nosem.
Niedostatecznie cicho.
– Proszę się nie wyrażać. Jest pan w miejscu publicznym – zwróciła mu uwagę nie zatrzymując się nawet na chwilę, przechodząca obok starsza kobieta z foliowymi siatkami wypchanymi po brzegi owocami i warzywami. Lekko utykała na prawą nogę, przez co patrzącemu na nią wydawało się, iż trzymana w prawej ręce siatka za chwilę zahaczy o wystające płyty chodnikowe. Oczyma wyobraźni widział już rozsypujące się po chodniku ziemniaki i ogórki.
Chwilę popatrzył jeszcze za oddalającą się i znikającą po chwili za zakrętem kobietą i z głośnym świstem wypuścił z ust powietrze.
– Cały świat przeciwko mnie. Nawet kulawe baby z siatkami. Mam przesrane – pomyślał na głos spoglądając na zegarek.
Przebiegł szybko na drugą stronę ulicy i przez teren zielonego i niemal dziko zarośniętego o tej porze roku parku, skierował się w stronę ulicy Armii Czerwonej, przy której w starej, zabytkowej kamienicy mieściła się restauracja Krymska.
Pewnym i równym krokiem przemierzył wyłożoną betonowymi płytami alejkę parkową i po kilku minutach znalazł się u drzwi restauracji.
Białe, ułożone w delikatny łuk litery umieszczone były nad dwuskrzydłowymi drzwiami prowadzącymi do wnętrza cieszącego się sporą popularnością lokalu.
Siedzące, na odstającym od elewacji budynku napisie gołębie wygrzewając się w promieniach słonecznych, gruchały wesoło.
Podchodząc do drzwi mężczyzna odruchowo podniósł na nie wzrok.
– Sprytnie. Białe litery. Przynajmniej ptasich gówien prawie nie widać – powiedział do siebie, po czym chwycił pewnie za klamkę i wszedł do środka.
Mimo stosunkowo wczesnej pory w restauracji panował już spory ruch.
Siedzący przy owalnych stolikach ludzie rozmawiali i śmiali się głośno. Wzdłuż okien, przez które wpadały niczym nie skrępowane promienie słoneczne przesuwał się powoli jasno szary dym, wydobywający się z trzymanego, przez siedzącego przy wejściu starszego mężczyznę papierosa.
Dłoń mężczyzny trzymająca szklaną, mocno poczerniałą szklaną lufkę drgała lekko, powodując zawirowania unoszącego się w powietrze dymu.
Wzrok detektywa szybko powędrował w głąb sali, gdzie przy nieco odsuniętym w cień, dłuższym i nieco szerszym od pozostałych stole, siedziała w towarzystwie trzech mężczyzn żona radzieckiego ambasadora.
Pewnym krokiem szybko przemierzył salę restauracji i stanął przed siedzącą na drewnianym krześle kobietą.
– Dzień dobry – ukłonił się nisko muskając ustami wyciągniętą w jego kierunku dłoń.
– Dzień dobry. Jest pan bardzo punktualny – jakby mimochodem zerknęła na małą tarczę zegarka umieszczoną na złotej, skręconej spiralnie bransolecie.
– Staram się – odpowiedział, odwracając się następnie w stronę siedzących przy elegancko ubranej kobiecie mężczyzn.
– Panowie. Pozwólcie, że wam przedstawię. Detektyw Rusowicz – wskazała dłonią stojącego wciąż przy niej mężczyznę.
Wszyscy jak na zawołanie skinęli głowami, a siedzący najbliżej detektywa wstał i wyciągnął prawą dłoń w jego kierunku.
– Michał Aristow, miło mi – przedstawił się, zarzucając na bok nieco przydługą, opadającą na oczy grzywką.
– Cieszę się, że będziemy mieli okazję współpracować. Słyszałem o panu wiele przychylnych opinii – kontynuował, energicznie potrząsając dłonią detektywa.
Młodo wyglądająca twarz mężczyzny, w połączeniu z lekko siwiejącymi już prostymi włosami pozwoliły sądzić, iż mimo młodego wieku mężczyzna może mieć już za sobą wiele życiowych doświadczeń.
– Miło mi, dziękuję – odpowiedział Marian Rusowicz kłaniając się delikatnie w jego stronę.
– To moi współpracownicy – wskazał ręką podnoszących się w tym samym momencie z krzeseł mężczyzn – Artur Gagarin i Jegor Petrow.
Obaj wyglądali jakby więcej robili, a mniej myśleli. Typowe osiłki – pomyślał o nich detektyw.
Wymienili z nim uściski dłoni i ponownie, bez słowa zajęli zajmowane wcześniej miejsca.
Detektyw odsunął stojące przed nim krzesło. Zręcznie, niby przypadkiem zepchnął na podłogę leżący po lewej stronie nakrycia widelec, który niemalże bezgłośnie upadł na jasno beżową wykładzinę, którą równo wyłożona była podłoga sali restauracyjnej.
– Niezdara ze mnie, przepraszam – odsunął krzesło dalej od stołu i klękając na prawe kolano zanurzył głowę pod drewniany blat.
Chwytając leżący na podłodze widelec podniósł głowę i szybko omiótł wzrokiem spód stołu, przy którym siedziała wraz ze swoimi towarzyszami Maria Korolowa.
Tak jak się spodziewał, od razu zauważył przymocowane do blatu, bezczelnie można by rzec, bo przy użyciu taśmy „gęsia skórka” małe czarne pudełko z odstającą od niego pod kątem prostym krótką srebrną antenką i mrugającą rytmicznie małą, czerwoną diodą.
Wykorzystując nadarzającą się możliwość, popatrzył jeszcze chwilę na przechylone pod jednolitym kątem zgrabne, przyodziane w ciemne rajstopy, nogi siedzącej za stołem kobiety, odetchnął głęboko i z widelcem w dłoni, podniósł się ponad blat stołu.
Przepraszam państwa, podejdę tylko do kelnera i poproszę go, żeby wymienił mój sztuciec – szybko odszedł od stolika unikając w ten sposób jakichkolwiek pytań lub sugestii, że może lepiej byłoby po prostu zaprosić w tym celu kelnera do stolika.
Kiedy zbliżył się do stojącego przy barze kelnera podał mu widelec i powiedział:
– Proszę wymienić mi widelec, ten spadł na podłogę.
– Szanowny pan mógł na mnie skinąć, przyniósłbym – odpowiedział młody mężczyzna przecierając białą chustką i podając detektywowi nowy ,lśniący czystością sztuciec.
– Potrzebuję jeszcze kawałek papieru i coś do pisania – dodał przejmując mu przez kelnera widelec.
– Papieru? Gazeta wystarczy? Mam Głos Wybrzeża. Pasuje szanownemu panu? – zapytał mężczyzna, spoglądając na detektywa z dziwacznym uśmiechem na twarzy.
– Może być, poproszę – odpowiedział, wyciągając dłoń w kierunku nie przestającego się uśmiechać kelnera.
– Dwa złote poproszę, szanowny panie – usłyszał w odpowiedzi od mężczyzny sięgającego ręką za bar i wyciągającego zza niego złożoną w rulon, noszącą ślady czytania gazetę.
– Dwa złote za przeczytaną gazetę? Cena nominalna to złotówka – odpowiedział dla zasady, sięgając już do kieszeni spodni.
– Ołówek dorzucam gratis – odpowiedział kelner jakby się słysząc jego słów, wyciągając dłoń po pieniądze i przekazując rzeczy detektywowi.
– Interes życia – skwitował transakcję Marian Rusowicz, wręczając monetę kelnerowi.
Rozłożył gazetę na barowym blacie.
Pod artykułem opisującym sukcesy gospodarczej współpracy polsko-jugosłowiańskiej drukowanymi literami zapisał: „UWAGA. JESTEŚMY PODSŁUCHIWANI”.
Schował ołówek do kieszeni, oderwał zapisany kawałek papieru, zwinął gazetę w rulon i skierował się z powrotem w stronę stolika.
Ze skrawkiem papieru w dłoni podszedł do stolika i szybko, nie odzywając się, położył go na talerzu stojącym przed żoną radzieckiego ambasadora.
Spojrzała na niego z nieskrywanym zdziwieniem, ale po chwili opuściła wzrok na leżący przed nią papierek i przeczytała zapisaną na nim przez detektywa treść.
Ponownie podniosła wzrok na zajmującego miejsce przy stoliku mężczyznę i rozłożyła delikatnie ręce, nie wiedząc czy może się odezwać.
– Szanowna pani. Po przeanalizowaniu całej tej sytuacji, zmuszony jestem z przykrością, odmówić pani przyjęcia tego zlecenia – powiedział po chwili, patrząc prosto w oczy Marii Korolowej.
Kobieta dobrze zrozumiała intencje detektywa i bez wahania odpowiedziała:
– Chyba jest pan niepoważny. Przecież wczoraj zgodził się pan przyjąć to zlecenie. Dlaczego chce się pan wycofać. Przecież nie poznał pan nawet jeszcze żadnych szczegółów .
– Nie poznałem i nie chcę poznać, proszę pani. Z przykrością, ale muszę pani odmówić – zawiesił na chwilę głos – Odmawiam z powodów osobistych. Sprawy rodzinne, którymi muszę się zająć, wymagają ode mnie pilnego wyjazdu z miasta. To wszystko co mam na swoje wytłumaczenie.
Ponownie oderwał niezadrukowany kawałek gazety i ołówkiem zapisał kolejną wiadomość: „POMNIK LENINA, 20:00, SAMA”.
– No cóż, w takim razie nie mamy już o czym rozmawiać. Mogę tylko powiedzieć, że sprawił mi pan wielki zawód. Zupełnie nie rozumiem pana postępowania. Będę musiała znaleźć kogoś innego. Żegnam pana – odpowiedziała, podnosząc się z zajmowanego miejsca.
– Jeszcze raz panią przepraszam i życzę powodzenia w poszukiwaniach – odpowiedział podając jej w dłoni zapisany skrawek papieru.
– Do widzenia – ścisnęła dłoń detektywa i w towarzystwie trzech mężczyzn, pospiesznym krokiem opuściła restaurację.
– Szanowny pan życzy – zapytał nieco spóźniony kelner, który właśnie podszedł do stolika.
– Nie życzy. Do widzenia – detektyw uderzył lekko kelnera w klatkę piersiową, trzymaną w dłoni gazetą.
– Proszę, nie będzie mi już potrzebna – położył gazetę na stole i pewnym krokiem skierował się do wyjścia z lokalu.
Kiedy wyszedł na zewnątrz poczuł miękkie pacnięcie na prawym ramieniu.
– Pieprzone gołębie – chustką wyciągniętą z kieszeni spodni wytarł ptasie odchody z ramienia i pospiesznie skierował się w stronę domu.
Zostaw komentarz
You must be logged in to post a comment.